czwartek, 22 lutego 2024

Królicze nory i słodko gorzkie hobbitony

Moi drodzy. Czy Was pogrzało? Od jakiegoś tygodnia co rusz dostaję powiadomienia na Facebooku, że nowa osoba polubiła stronę. To jakieś pospolite ruszenie? Obudźmy Królewnę Śnieżkę z wiecznego snu? Tak? Udało się, odzywam się. Nie wiem, jakim cudem te nowe osoby wpadły w jakąś króliczą norę Internetu i odnalazły magiczny portal poprzez wirtualną czasoprzestrzeń, że dotarły aż do tego zagłębia. Po czterech latach całkowitej ciszy z mojej strony. Kto by się spodziewał, że można żyć cichutko jak mysz pod miotłą, a internety i tak cię znajdą.

 


No więc żyję. Jakoś. Gdyby kogokolwiek to interesowało, to nie, nadal nie jestem w związku. Jetpackiem na siłowni też już od dawna nie latam. Skończyłam studia i stałam się małym szarym korpoludkiem. Tak to bywa, nie oszukujmy się, nawet częściej, niż byśmy tego chcieli. Mieszkam sobie sama, więc mogę introwertykować bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Fajnie? Tak i nie. To zależy. Jak wszystko.

 

Bo z tym mieszkaniem samemu to takie hate-love.


Love. Bo wracamy od ludzi do domu i już nikt nie zawraca nam gitary. Cisza (poza wrednymi psami sąsiadów, które najwyraźniej urodziły się po to, by ujadać bez przerwy na oddech) i spokój (względny, sąsiedzi to istna stereotypowa włoska rodzinka). Można odpalić najgłupsze kawałki i szaleć tak, jak nawet najlepsi ekstrawertycy na imprezach nie potrafią. Tańczyć i śpiewać do obiadu na patelni, jakby od tego rytuału miało wyjść danie zbijające z nóg samego Gordona Ramseya. W pobliżu nikogo, kogo obecność mogłaby hamować te bardzo wyjątkowe i naturalne predyspozycje do zostania gwiazdą estrady. Można bardzo uroczyście i z rumieńcem na twarzy nawet przyjąć od czajnika nagrodę Grammy w postaci herbaty ze złotym miodem. Brzmi świetnie? Jest jeszcze lepiej! Można prowadzić z samym sobą lub wyimaginowanym rozmówcą długie i wyczerpujące dysputy i nikt nas nie zagada, więc nie wejdziemy w rolę wiecznego słuchacza. A można też w spokoju zająć się swoimi zainteresowaniami i nikt, absolutnie nikt, nie może zaburzyć naszego skupienia i spokoju. Cudowny Hobbiton.

 


Hate. Bywają takie momenty, kiedy robi się smutno. Kiedy po męczącym dniu potrzebujemy, by po przekroczeniu progu ktoś powitał nas uśmiechem i przytulił, zamiast tego wita nas dojmująca pustka. Czasem wpadnie nam głowy jakaś myśl, pomysł, żart, którym natychmiast chcielibyśmy się z kimś podzielić. Znowu pustka. Chcielibyśmy się wygadać, bo też czasem tego potrzebujemy. Pustka. Oczywiście, mamy magiczne urządzenie dzisiejszych czasów - smartfona. Możemy napisać do najbliższego przyjaciela, nagrać się, zadzwonić. Ale to nigdy nie będzie to samo, co poczuć obecność kogoś bliskiego obok nas. Najtrudniejsze jest to, kiedy jest się samotnie mieszkającym introwertykiem, którego najbliższe osoby, przy których czujemy się dobrze, są w związku. Siłą rzeczy nigdy nie będą miały dla nas czasu wtedy, kiedy tego potrzebujemy. Bo nie oszukujmy się, my też potrzebujemy towarzystwa. Tego dobrego towarzystwa. Kogoś, przy kim poziom baterii nie spada jak środki na koncie po opłaceniu wszystkich rachunków. Przy kim możemy się otworzyć i być sobą. Najsmutniejszy moment jest wtedy, kiedy potrzebujemy tego kontaktu, chcemy wyjść naszego ukochanego domku hobbita, wyjść na spacer, gdziekolwiek. Ale chcemy mieć to towarzystwo. I znowu pustka. Nikogo nie ma, każdy ma swoje plany. Włącza się samotność. Znacie to może?


Z drugiej strony nie ma się co oszukiwać, sami jesteśmy kowalami własnego losu. Są tacy introwertycy, co pójdą na imprezę, lubią wyjść w grupie, tylko potem to odchorują. Są tacy, co nie lubią takich atrakcji, źle się na nich czują i zawsze znajdą wymówkę by nie iść. I potem tak to się kończy. Paradoks życia.


Także ten... nie wiem, co się stało, ale spontanicznie się odezwałam, niczego nie obiecuję.

piątek, 14 sierpnia 2020

Kochaj siebie - czyli... co? Rzecz o samoakceptacji

     Znacie te hasła, nie? Nie uwierzę, jeśli chociaż raz nie widzieliście lub nie słyszeliście słynnych haseł o kochaniu siebie, swojego ciała, samoakceptacji. Przyznam szczerze, że mnie długo takie hasła doprowadzały do białej gorączki i nadal by doprowadzały, gdybym je gdzieś widziała/słyszała. Dlaczego? Bo używa się ich totalnie źle i totalnie złe przykłady tej miłości do siebie się pokazuje. Już kiedyś to czułam, dlatego krzywiłam się na każde takie wykrzyknienie, ale dobre kilka lat zajęło mi zrozumienie, czym naprawdę jest owa miłość.

    Dzisiaj mogę śmiało powiedzieć, że kocham swoje ciało. Ale żeby to osiągnąć, musiałam w pierwszej kolejności... odsunąć się od fitnessowych profili, fanpage'ów, trenerów i tak dalej. Niektórzy mogą się nie zgodzić z tym, co teraz napiszę, ale części może to pomóc, a innych może skłoni do przemyśleń, czy może nie ma w tym trochę racji. Osobiście uważam, że takie konta są w pewien sposób toksyczne. Dlaczego? Bo na takich stronach rozwodzą się o kochaniu i akceptacji, a już w kolejnym zdaniu mówią o nowym treningu lub ułożeniu diety. Mówi o tym osoba, która ma rzekomo idealną sylwetkę i wygląd. Rzekomo, bo wiadomo, każdy ma inny gust, a w ogóle nie ma czegoś takiego jak ideał. Ale dla osoby z kompleksami? Dla osoby, która nie kocha swojego ciała, nie akceptuje tego, jak wygląda? Ta osoba jest piękna i idealna. I mówi jej o kochaniu i akceptacji. Wstawia zdjęcie swojego "idealnego" ciała lub jakiejś przemiany, powielając przeświadczenie, że do tego właśnie trzeba dążyć. To zupełnie mija się z celem, ponieważ osoba będąca w skrajności, być może nawet nienawidzenia własnego ciała, nie przejdzie nagle całej drogi do kochania pod wpływem słów, które, na domiar złego, odbiera jako "Znowu jest z tobą coś nie tak, bo nie potrafisz siebie zaakceptować. Widzisz? Nawet w tym jesteś beznadziejna/y". To robi więcej krzywdy niż pożytku. Ja osobiście zawsze czułam się przez takie strony tylko gorzej. Czułam się pod naporem, że powinnam trenować i trzymać się diety, bo tylko wtedy osiągnę zadowolenie z siebie. Zazdrościłam osobie ze zdjęcia i myślałam "Łatwo ci mówić, jesteś idealna". Te strony nigdy, przenigdy nie pomogły mi w niczym. Naprawdę. Tylko pogarszały moją relację z sobą i własnym ciałem. To one były jednym z głównych zapalników moich kompleksów. Dlatego zaczęłam je usuwać. Szczególnie, że niejedna osoba nabawiła się zaburzeń odżywiania w towarzystwie takich profili i niejedna osoba po wyjściu z choroby jest w stanie właśnie takie działanie polecić. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam.

    Może nawet powinnam zrezygnować z głoszenia toksyczności tych szczególnych portali, bo ogólnie media społecznościowe są pod tym względem toksyczne. Oglądamy "idealne" ciała i twarze na Facebooku, Instagramie... Jak tu kochać siebie? Jak tu akceptować? Przecież wszyscy wokół ją ładniejsi, szczuplejsi, lepiej zbudowani, silniejsi... są lepsi. Dlatego jednym punktem mojej drogi do lepszej relacji z samą sobą było kliknięcie unfollow na kontach związanych z fitnessem, a drugim punktem było unfollow dla kont, które wpędzają w gorsze samopoczucie. Jeśli przeglądałam Instagram i widziałam czyjeś zdjęcie, przy którym pomyślałam coś, co tylko karmiło brak samoakceptacji, łapałam się na tym i usuwałam konto z obserwowanych. Nauczyłam się usuwać ze swojego życia to, co ma na mnie negatywny wpływ, bo nie ma sensu się tym otaczać. Jedyne, co z tego uzyskiwałam, to podupadanie na samoocenie, a nie miało to żadnej wartości dodanej w moim życiu. Samo to sprawiło, że zaczęło mi się robić coraz lżej. Nie tylko dlatego, że nie widziałam tych rzeczy, od tego nawet nie da się tak całkiem uciec. Klikanie nie lubię, unfollow czy usuń. To robiło ogromną różnicę w moim systemie myślenia. Dzięki temu poczułam, że mam kontrolę nad tym, co do mnie dociera i co na mnie wpływa. Że zawsze mogę powiedzieć stop.


    A później zrozumiałam coś, co bezpośrednio doprowadziło do nawiązania tej tak trudnej dla wielu ludzi relacji z własnym ciałem. To było kluczem do stworzenia tak silnej więzi, że nigdy przedtem nie przypuszczałam, że może tak być. Zastanówcie się chwilę, jaką relację chcieliście/chcecie mieć ze swoimi rodzicami, partnerami, nauczycielami. Chcecie być kochani i akceptowani, prawda? Może nie przez nauczycieli, bez przesady. W ich przypadku szanowani. Akceptowani w zasadzie też, niekiedy tego w nauczaniu brakuje. I teraz pomyślcie, czy czujecie/czulibyście się kochani, szanowani, docenieni czy akceptowani, gdybyście słuchali od rodziców, partnerów, nauczycieli tego typu uwag:

"Bardzo dobrze, ale stać cię na więcej"

"Jesteś ładna/y, ale mogłabyś coś zrobić z..."

"Idzie ci świetnie, ale mógłbyś/mogłabyś postarać się bardziej"

"Wyglądasz przepięknie, ale może nie noś tego..."

"Wiem, że bardzo się starasz i ci ciężko, ale na pewno dasz radę więcej"

...i wiele, wiele innych. Pewnie sami coś sobie tutaj dodacie, rozumiejąc koncepcję. Pewnie wielu z Was kiedyś coś podobnego usłyszało. Czuliście się wtedy dobrze? Podniosło Was to na duchu? Czy w tym momencie czuliście tę miłość, szacunek, akceptację, docenienie? Nie, prawda? To magiczne ALE skreśla wszystko, co zostało przed nim powiedziane.

"Bardzo dobrze, ale stać Cię na więcej"

"Jesteś ładna/y, ale mogłabyś coś zrobić z..."

"Idzie Ci świetnie, ale mogłbyś/mogłabyś postarać się bardziej"

"No coś ty, dobrze wyglądasz, ale może noś tego..."

"Wiem, że bardzo się starasz i Ci ciężko, ale na pewno dasz radę więcej"

    Moje pytanie teraz brzmi... Skoro Ty w takich sytuacjach nie czujesz się kochany/a, doceniany/a, akceptowany/a... Skoro nie chcesz, by tak mówiły osoby, od których chcesz dostać miłość, szacunek i akceptację, dlaczego sam/a traktujesz w ten sposób siebie, swoje ciało? "Ale mogłoby być kilka centymetrów/kilogramów mniej". Właśnie takie pytanie sobie zadałam. Pomyślałam, że przede wszystkim to ja powinnam siebie otaczać tym wszystkim, co chciałabym dostać od innych. Nieważne, czy dostajesz to od innych. Zawsze jest jedna osoba, która może Ciebie bezwarunkowo kochać, szanować, akceptować i doceniać. Jesteś nią Ty. Ale na czym w końcu polega ta miłość? Zdałam sobie sprawę, że wcale nie na tym, że zaraz pójdę na matę czy na siłownię i zarżnę się ćwiczeniach. Nie na udowadnianiu sobie czy komukolwiek innemu, że dam radę zrobić tyle powtórzeń. Wcale nie na tym, żeby się zmuszać, kiedy nie chodzi wcale o zwykłe lenistwo, a zwyczajnie nie jest to dobry dla mnie dzień. Ani nie na karaniu siebie za opuszczony trening czy zjedzone jedno ciastko więcej. Nie na wymaganiach. Wystarczy wyobrazić sobie, że to, co mówimy sobie, mówi do nas rodzic/partner/ktokolwiek, kto ma jakieś znaczenie w tej materii. I jak byśmy się wtedy czuli.

    Nauczyłam się mówić nie. Kiedy ćwiczę z jakąś trenerką z internetu i na filmiku głośno mówi coś w stylu "Dobrze! Nie poddawaj się, możesz więcej, właśnie teraz zachodzą zmiany, nie odpuszczaj, jeszcze raz!", a ja czuję, że moje ciało mówi nie, ja też mówię nie. Już się nie zmuszam i nie staram się zatyrać własnego ciała na siłę, aż będę niemal umierać. Słucham siebie. Każdego dnia uczę się słuchać wewnętrznego głosu i postępować w zgodzie z nim. Myślę o tym ciele, jakie jest wspaniałe, że dzięki niemu mogę robić mnóstwo rzeczy. Że mogę czytać, tańczyć, śmiać się, chodzić, gdzie mnie nogi poniosą. Że moje palce są takie sprawne, potrafią pisać po klawiaturze, łapać, badać fakturę... Bez ciała nic bym nie zrobiła. Doceniam je za to. Doceniam moment, w którym jestem. Dzisiaj nie potrafię czegoś zrobić, ale nie muszę. Doceniam, że w ogóle staram się to zrobić, a kiedy mi się uda - to już bez znaczenia. Jestem dla siebie cierpliwa tak samo, jakbym chciała, by ktoś inny był dla mnie cierpliwy, ucząc mnie czegoś. Nieważny jest czas drogi do celu, a samo bycie na drodze do celu. Myślę, co dla mojego ciała jest dobre, szanuję jego możliwości. A patrząc w lustro w końcu uśmiecham się do siebie, do mojego ciała, równie ciepło jak rodzic do ukochanego dziecka i mówię mu, że jest dla mnie piękne takie, jakie jest. Staram się w głowie nawet siebie przytulić. I ani trochę nie wymagam, nawet nie myślę o tym, bym miała wyglądać inaczej.

    Ale ciało nie ogranicza się tylko od głowy w dół. W tej całej zmianie systemu myślenia zauważyłam, że już nie mam ochoty nakładać jakiegokolwiek makijażu. Czasem sobie myślę "Normalnie mogłabym teraz zrobić pełen makijaż... Może chociaż pomaluję rzęsy i brwi. Ale w zasadzie... nawet tego mi się nie chce. Jest pięknie tak, jak jest". Raz pomalowałam usta, bo było mi szkoda nieużywanych szminek w szafie i jak tylko to zrobiłam, nie czułam już tego, co dawno temu. Kiedyś, jak pomalowałam usta, a nawet i powieki, czułam się ładniejsza, seksowniejsza. Czułam się fajnie. Teraz czułam się sztucznie. Jakbym zakryła to, co naprawdę było ładne i seksowne. Chyba nie za szybko zlituję się nad tymi szminkami. Albo najwyżej wykorzystam je w kreatywnych zabawach. Nigdy przygotowanie do wyjścia nie było dla mnie tak krótkie. Mam na sobie ubrania? Tak. Włosy? Rozpuszczone, związane? I tak i tak jest super. Wychodzę. I czuję się piękna tak jak mnie stworzono. To nawet nie pięć minut. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wcześniej w życiu czułam się tak wolna. Kiedyś przejmowałam się tym, jak wyglądam, wychodząc z domu, bo zawsze istniało ryzyko, że spotkam na swojej drodze kogoś, przy kim wolałabym wyglądać możliwie najlepiej. Dzisiaj? Mam to gdzieś. Dla mnie nie ma lepszej wersji, w jakiej mogłabym im się pokazać.

    Kocham swoje ciało takim jakim jest, w rozmiarze L (w spodniach niedostosowanych do dużych, kobiecych pup nawet XL). Dla mnie jest piękne. Patrząc na siebie w lustrze w końcu się uśmiecham, bo patrzę na to, co otaczam miłością i o co dbam jak o własne dziecko. Niekiedy aż mam ochotę siebie wytulić i przekazać całą tę troskę i miłość bardziej fizycznie. To praktycznie niemożliwe, bo nie oderwę się od własnego ciała, ale staram się tę miłość okazywać każdego dnia. Ruszam się, odżywiam po to, by moje ciało było zdrowe i silne, w ogóle nie myślę o jakichkolwiek poprawkach w jego wyglądzie. Jeśli coś się w nim zmieni samo - OK. Ale to już absolutnie nie jest celem. Od dziecka również bym nie wymagała zmiany wyglądu, a troszczyłabym się o nie, by rosło zdrowe i szczęśliwe. Właśnie tak siebie traktuję. Tym dla mnie jest kochanie siebie. Prawdziwą miłością, prawdziwą akceptacją. Nawiązaniem więzi, troską, szacunkiem. Cierpliwością, wyrozumiałością. Brakiem wymagań, brakiem oczekiwań, brakiem porównań, brakiem poczucia winy. Słuchaniem. Rozumieniem.

    I jestem sobie wdzięczna, że doszłam do tego momentu w życiu.

poniedziałek, 27 lipca 2020

Czy ekstrawertycy mają lepiej?

Myślę, że niejeden introwertyk pewnego razu uznał, że ekstrawertycy mają lepiej. Wielu na pewno tak myśli w tej chwili. Są i tacy, którzy na siłę starają się nimi być i wierzcie mi, nieszczęśliwi to ludzie, bo to nie jest kwestia chcenia. I ja wielokrotnie w swoim życiu przeklinałam to, jaką mam naturę i myślałam, o ile byłoby mi łatwiej, gdybym była ekstrawertykiem. Również sama wielokrotnie otrzymuję sygnały od społeczeństwa, jakby introwertyzm był wadą i należało go współczuć. Ba, mało tego! Słyszę, że powinnam się otworzyć, wyjść do ludzi. ...Serio?


I wiecie co? Nie ma absolutnie nic dziwnego, jeśli czujemy się gorsi jako introwertycy. Naprawdę. Powiem nawet więcej. Mamy prawo tak się czuć. Ale czy to nam pomaga? Nie. Jakby przyjrzeć się temu, jak wygląda dzisiejszy świat, cały ten szybki tryb życia... Nie macie wrażenia, że stworzyli go ekstrawertycy? To, co na co dzień nas przytłacza, ten pęd, wszędzie pełno ludzi, pełno zadań do wykonania... Szybko trzeba biec na tramwaj, po drodze zrobić zakupy, potem jeszcze załatwić to i tamto, uczelnia lub praca przytłacza ogromem obowiązków, a znajomi jeszcze naciskają, by wyjść z nimi na piwo, a może na imprezę do klubu, a może spotkamy się w kilka osób, pośmiejemy, pogadamy. A my? My mamy dość. Marzymy o tym, by wrócić do domu, do swojego bezpiecznego azylu i spędzić czas tylko z samym sobą. Czy w tym przypadku ekstrawertycy mają lepiej? Oczywiście! To ich świat, czują się jak ryby w wodzie. Ale! Oni tego potrzebują tak samo, jak my potrzebujemy psychicznego odpoczynku.

Spójrzmy na to z innej strony. To, co tworzy z nas introwertyków, to taka nasza wewnętrzna życiowa energia. Ruda* (shame on her, już nie jest ruda) to określa dobodźcowaniem. Ja to wytłumaczę tak... jesteśmy sami dla siebie takim źródłem energii. Jesteśmy dobodźcowani od środka, nie potrzebujemy otrzymywać bodźców, pobierać energii z zewnątrz, bo my już to wszystko mamy w sobie. Ot, taka magia, niewyczerpywalne źródło energii w nas samych. Ale ludzie, którzy nas otaczają, dźwięki, ruch, a nawet kofeina w kawie... to wszystko są bodźce, swego rodzaju energia, która nas, naładowanych samoistnie po brzegi, zwyczajnie przytłacza. Wyobraźcie sobie taką kulę energii otoczoną przez całą masę innych kulek, które na nią napierają. Aż się prosi powiedzieć słynne "Andrzej, to jebnie". No i racja. Może nie zobaczymy widowiskowej eksplozji, ale ta energia z nas ujdzie tak samo, jakby do niej doszło. Właśnie to dzieje się każdego dnia z introwertykiem narażonym na masę bodźców z zewnątrz. Wybucha. Ale po cichu. Musi zniknąć z pola pełnego kulek energii, by w magiczny sposób znów naładować się własną energią. W przeciwnym razie, jeśli ten nadmiar bodźców będzie przewlekły i ciągle będziemy w stanie cichego wybuchu... cóż, może to prowadzić nawet do depresji. Warto o tym pamiętać i nie tyle dawać sobie czas na naładowanie się, ile też dawać go znajomym introwertykom.


Co z tego wynika? Jeszcze nie wiesz? Wynika z tego to, czego może nam pozazdrościć każdy ekstrawertyk. Jesteśmy samowystarczalni. Można powiedzieć, że jesteśmy "tworem idealnym", bo sami z siebie naładowujemy się energią. Ekstrawertycy mają jej w sobie mniej, są mniej dobodźcowani od środka i to właśnie czyni ich ekstrawertykami. Potrzebują bodźców zewnętrznych, tych małych kulek energii, które nam wcale nie są potrzebne. Wiecie, takie wampirki. Nie, nie mylmy ich z wampirami energetycznymi, to inna sprawa. Ale fakt, czerpią swoją energię z otaczania się innymi źródłami energii. Dlatego właśnie tak dobrze odnajdują się w takim trybie życia i tryskają wtedy energią. Ale czy to znaczy, że mają lepiej? Nie. Bo to wszystko zależy. Oni lepiej sobie radzą w takich warunkach, a my lepiej w innych. Ekstrawertycy mogą wręcz rozpaczliwie łaknąć bodźców, kiedy my możemy stanąć obok i uśmiechnąć się szeroko, bo nam do szczęścia tych bodźców nie trzeba. I tak jak przewlekły nadmiar bodźców jest wyniszczający dla introwertyka, tak samo ich niedobór u ekstrawertyka również może doprowadzić do fatalnych skutków, w tym również depresji. Tak, jedziemy na tym samym wózku, tylko każde ciągnie w inną stronę, więc... spotkajmy się razem pośrodku.

Wierzcie mi, ja tam byłam. Tam, patrząc na swój introwertyzm jak na przekleństwo. Myśląc, że jestem gorsza, że jestem nieprzystosowana. Marząc, by magicznie po nocy obudzić się ekstrawertykiem. Ale takie myślenie nic nie zmienia, a jedynie czyni nas nieszczęśliwymi. Zamiast tego pomyśl lepiej "Hej, co się dąsasz, masz dar samoregenerującej się staminy!"... albo coś w ten deseń. Znajdź w sobie to nieskończone źródełko mocy i pomyśl sobie, ile możesz z nim zrobić. Sam. Sama. Możesz też nic nie robić. Usiąść w ciszy i cieszyć się zieloną trawą i powiewem wiatru, zwyczajnie cieszyć w spokoju tym, że żyjesz. Akurat do tego masz ogromne predyspozycje.

*Ruda (dla niewtajemniczonych) - moja przyjaciółka, która akurat jest psychologiem, więc niejednokrotnie ma swój wkład w część merytoryczną postów
Zdjęcia własne

niedziela, 12 lipca 2020

Być studentem albo nie być - oto jest pytanie

Ci, którzy śledzą posty, wiedzą, że półtora roku temu rzuciłam swoje studia, które zdecydowanie wtedy robiły dla mnie więcej złego niż dobrego. Jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy? To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.

Decyzja całkiem pod prąd. Idąc z całą rzeszą ludzi w jednym kierunku, nagle zatrzymałam się i zboczyłam z drogi. Taki mały skok w bok. Potrzebowałam odpoczynku. I choć wiem, że dla wielu może to być nie do pomyślenia, wcale nie poszłam do pracy. To by totalnie mijało się z celem. Gdybym rzuciła się w wir pracy, wcale bym nie odetchnęła, bo praca zajmowałaby mnie tak samo jak studiowanie i dawała relatywnie mniej więcej tyle samo stresu. Poza tym wiecie, jak to jest w życiu przeciętnego introwertyka. Po dniu spędzonym poza domem wśród ludzi można być nie tylko padniętym fizycznie, ale też psychicznie. A więc nie, to było bez sensu. Zamiast tego dałam sobie czas na skupienie się na własnym zdrowiu i na tym, czego faktycznie chcę w życiu. Co nie znaczy, że egoistycznie byłam zapatrzona w siebie - w domu cały czas miałam ojca na chemioterapii. Potrzebowałam też trochę tego czasu, by pobyć zwyczajnie przy najbliższych. Ale sama decyzja była czymś, co rozpoczęło całą lawinę zmian w moim życiu, które dzieją się nadal, nawet w tym dniu, kiedy to piszę.


Moje studia zawsze były bardzo stresujące i czasochłonne. Zabierały mi ogromny kawał z życia, przytłaczały mnie, dusiły i gniotły, jednocześnie wysysając całą moją ambicję i pasję. Pod koniec licencjatu nie chciało mi się już nic. Nie chciało mi się rozwijać. Byłam takim Simem. Programowanym, by robić dane rzeczy i co chwilę mającym problem, że nie może czegoś zrobić, bo coś przeszkadza. Jeszcze chwila i jakby kazali mi wejść do basenu bez drabinek, weszłabym i nie potrafiłabym wyjść. Ale nie żałuję, że spróbowałam iść dalej na magisterkę. Ten niecały semestr na magisterce przekonał mnie, że nie chcę dalej brnąć w ten temat, że to, co mnie w nim pasjonowało wcześniej, zostało już dawno wyczerpane. Dzięki temu mam czyste sumienie i nie zastanawiam się "co by było, gdybym jednak poszła dalej", bo już wiem, że to nie dla mnie. Rzuciłam to na początku stycznia zeszłego roku, a w październiku znowu trafiłam na uczelnię, ale inną i na pokrewnym, ale innym kierunku. Wcześniej studiowałam chemię, niegdyś moją największą pasję, i cieszę się, że ją skończyłam, bo otworzyła mi drogę do zgłębiania przemysłu farmaceutycznego i kosmetycznego. Wiedzę chemiczną nadal wykorzystuję i nadal jest solidnym filarem moich studiów, ale zamiast skupiać się na samej chemii, łączę ją z tym, co mnie zawsze pasjonowało, ciekawiło i kręciło. Ja po prostu zawsze byłam bardzo dociekliwa tego, co i jak wpływa na nasz organizm. Dlatego uczenie się farmakologii, toksykologii i przede wszystkim technologii produktów, z których korzystamy na co dzień, czyli leków i kosmetyków, okazało się dla mnie znacznie ciekawsze niż kolejne dwa lata siedzenia nad chemią.


Dzisiaj czuję, że wróciła we mnie dawna część mnie samej. Ta ambitna, ta dociekliwa i głodna wiedzy. Nawet jeśli jest ciężko, bo pracy mam nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej na studiach, nie cierpię z tego powodu. Bo, po pierwsze, zresetowałam się podczas tych paru miesięcy przerwy. A po drugie, znowu zajmuję się tym, co wzbudza we mnie ciekawość. Nie znaczy to, że mam piątki z góry do dołu, oj nie. Oceny nie są dla mnie najważniejsze. Jestem raczej przeciętnym studentem, ale egzaminy nie są miernikiem wiedzy, są bardziej konstruowane tak, by złapać na błędzie, niż żeby sprawdzić faktyczną wiedzę. Ale to nie zmienia faktu, że sama dla siebie nie tylko patrzę na notatki, ale też czytam książki i szukam dodatkowych informacji, by ugryźć temat z innej strony. Teraz po prostu studiuję w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co ostatni raz robiłam gdzieś na początku mojego studenckiego życia.


Nauczyłam się również, że świat się nie zawali, jeśli moja edukacja wyższa zostanie jakoś przerwana. Oczywiście zależy mi na zdaniu i staram się jak najlepiej. Ale podejście w mojej głowie jest zupełnie inne. W mojej głowie zawalenie studiów nie jest tragedią. W mojej głowie jest spokój, bo wiem, że moja ścieżka kariery nie jest najważniejsza. Wiem, że jeśli coś się w niej zawali... to trudno. To, czego się nauczyłam, jest moje. Mogę zacząć od nowa, spróbować znowu czegoś innego. Ale... serio, czy w całym moim życiu ma znaczenie to, czy zdam? Czy to ma znaczenie w skali całego świata? Na świecie są znacznie poważniejsze problemy. Uczę się rozróżniać, co jest naprawdę ważne. I wierzę, że jeśli w życiu zamykają się drzwi w jedną stronę, czekają na nas kolejne. Najwyraźniej Bóg ma wobec nas inne, lepsze dla nas plany. Ja po prostu staram się wyciągnąć jak najwięcej i kiedy tylko mogę, to doszkalam się dodatkowo, by mieć jak najlepsze podstawy do dalszej drogi, niezależnie od tego, czy zdam, czy nie. Zyskuję z każdym dniem coraz więcej elastyczności w głowie co do swojej przyszłości, choć wcześniej widziałam jedynie utartą przez wiele innych osób, prostą ścieżkę. A czasem warto spróbować innej trasy, bo można odkryć coś nowego, otworzyć umysł i zobaczyć, co czeka za horyzontem.

Zdjęcia: autorskie

czwartek, 2 lipca 2020

Co Hot Wheels ma wspólnego ze zdrowiem

Rok i prawie dwa miesiące - tyle mnie nie było. A przysięgam, trzy razy podchodziłam do napisania postu. Ale ja nie mogę wyrzucić z siebie nieprzemyślanego potoku słów, wyrzucić ich na wiatr, by wirowały niczym wesołe jesienne liście, aż spadną komuś na twarz. Nie, nie. No dobra, zdarza się. Raczej przy tych nielicznych, przy których potok słów staje się rwący i dziki, że aż brzegi rwie. Tak jak w tej chwili, bo znowu się rozgadałam nie na temat. To to wewnętrzne gadulstwo każdego intro, które wychodzi na światło dziennie tylko dla nielicznych.


Gdyby ktoś zapytał, czy coś zmieniło się przez ten rok, powiedziałabym, że wszystko. I zmienia się nadal. Zmiana to proces ciągły, nieustający, nigdy się kończy, może jedynie zmienić kierunek. Opisanie tego całego procesu zajmie mi spokojnie kilka postów, nie da się wszystkiego zmieścić w jednym, bo nikt by tego nie przeczytał i wyszedłby jeden wielki chaos, a my chaosu nie lubimy. A więc od początku.

Niedługo po napisaniu poprzedniego postu przebiegłam się trochę po lekarzach. Zmusiły mnie do tego moje rzadkie włosy, swędzący łeb i to, że od dawna chciałam się przyjrzeć lepiej swojemu zdrowiu. Jeśli się w siebie słuchać, to czasem można usłyszeć taki cichy głosik własnego organizmu, mówiący "idioto, przestań narzekać i idź się zbadaj". I radzę posłuchać tego głosiku. Jest mądry. Ja poszłam. Okazało się, że mam niedoczynność tarczycy i mało witaminy D. I słuchajcie - historii o tym, co z człowiekiem robi niedoczynność lub nadczynność tarczycy jest cały stos. Powiem wam więcej. Stan waszego zdrowia ma również wpływ na poziom introwertyzmu i ekstrawertyzmu. Ogólnie rzecz biorąc - ma wpływ na to, co się w tej waszej łepetynie dzieje i jak się zachowujecie. Nasze zdrowie fizyczne i psychiczne to wcale nie są dwa osobne, niezależne od siebie byty. To jedna całość, na którą składamy się my. Więc jeśli w jednym coś nie gra, w drugim milknie orkiestra.


I powiem to już teraz, nim się znudzicie i wyjdziecie w połowie postu - z mojego doświadczenia i tego co zaobserwowałam wokół mnie, zbadanie się to jest tzw. clue wszystkiego. Introwertyczka Dobra Rada mówi: cokolwiek jest nie tak, czy to pod względem fizycznym, czy psychicznym, pierwsze, co zrób, to idź się zbadaj. Możesz iść do lekarza, powiedzieć o swoich odczuciach i zapytać się, jakie badania zrobić. Możesz od razu zbadać tarczycę, bo to częsty problem w dzisiejszych czasach, i z pełnymi wynikami, nieważne, jakie by były, iść do endokrynologa. Dlaczego? Bo normy wskazane w wynikach nie są z rozróżnieniem wieku, a są uogólnione dla ludzi starszych, jak i młodych. Stąd moje TSH, które było w normie, okazało się być totalnie nie w normie. Taki kruczek. Wszystkie wyniki zawsze warto skonsultować z lekarzem. Jeśli czujesz potrzebę pójścia do psychologa, życie Ci się ostatnio zawaliło i nie wiesz, co się z tobą dzieje, idź. Możesz się przebadać równolegle, chodząc na spotkania z terapeutą. Jeśli cię nie stać - spoko, idź najpierw zobacz, czy ze zdrowiem wszystko gra. Albo skonsultować się z lekarzem, czy leki i suplementy, jakie bierzesz, przypadkiem nie robią Ci sieczki w głowie (interakcje nie są dla nas bez znaczenia!). Bo i tak bywa. Stany depresyjne niekiedy są działaniami niepożądanymi leków i zmienienie leków na inne może sprawić, że stany te znikną jak ręką odjął. ALE lekarzowi trzeba o tym powiedzieć. On nie ma w oczach skanera z przyszłości i sam się nie domyśli, że coś jest nie tak. Trzeba powiedzieć o wszystkim, co się bierze i jak się czuje, nawet jeśli wydaje się to być błahostką, bo to wszystko ma znaczenie.


Dlaczego o tym tyle truję i zanudzam? Wyjaśni to trochę moja historia. Ja przez wiele lat byłam całkowicie nieświadoma tego, że coś dzieje się z tarczycą. Na pytanie, kiedy zaczęły się pojawiać zmiany w moim organizmie, zdębiałam. Ciężko było mi odpowiedzieć. Nie wiedziałam. W końcu po dłuższej rozmowie udało się dojść do tego, że pierwsze symptomy były już w wieku ok. 16 lat. Problemy z zapamiętywaniem, tzw. "czarne dziury" w głowie, większe zmęczenie. Ale kto by się przejmował, zwykłe problemy z nauką, przecież już tak mam, jestem Śpiącą Królewną. Nic się przecież nie działo, zawsze byłam zdrowa jak ryba. Minęło liceum, trochę zwiększony stres, rozmiar S na ubraniach i to bez jakiegoś dbania o to, co jadłam, a ruchu mniej niż w gimnazjum. Luzik. Ale nadeszły studia. Największy katalizator stresu, jaki może być (moje studia nigdy nie były wieczną zabawą i chlaniem po klubach jak to niektórzy myślą, a jedną wielką harówką). Do tego doszedł stres w postaci rozstania i stres w postaci choroby mojego ojca. Gdyby zdrowie było hot wheelsem, a życie torem, to stres byłby tym takim pasem dodającym nitro i to w kierunku przepaści. I uwaga. W ciągu ok. 3 lat studiów, które zaczynałam z rozmiarem S, przytyłam 20 kg i skończyłam je z rozmiarem XL. Totalnie zmęczona. Totalnie nie mająca energii, by się rano podnieść i mogąca spać cały dzień. Rzadkie, byle jakie włosy. I pogłębiające się zamykanie w sobie.


Tak naprawdę to wizyta u trychologa była prawdziwym gejm czendżerem w moim życiu. To on wysłał mnie na bardzo szerokie badania i kazał udać się do endokrynologa z przecież-prawidłowymi wynikami tarczycy. Dostałam hormony, dostałam horrendalną dawkę witaminy D i co się stało? Wróciła mi energia, stałam się bardziej uśmiechnięta, a nawet bardziej otwarta. Wróciła mi chęć do życia. Waga spadła i rozbiła się o podłogę. Bez przesady, spadła samoistnie o kilka kilogramów przez sam fakt, że mój organizm zaczął wkładać więcej energii choćby w wstanie z łóżka, bo wcześniej leciał na oparach (ale bez odpowiedniej ilości ruchu idzie w górę, nie myślcie, że to czarodziejska różdżka). Pamiętacie, ile mi wcześniej wychodziło introwertyzmu na 16personalities? 99-100%. Co oczywiście jest nieprawdą, bo to już by było zaburzenie, ale wiadomo, to test internetowy, to się wybacza. Zrobiłam po tym roku jeszcze raz ten test. Zmalało do 72%. Zmiana ogromna i nie mówię, że to tylko kwestia leczenia, ale miało ono duży wpływ, bo każdy w moim otoczeniu zobaczył zmianę w zachowaniu, kiedy hormony zaczęły być wyrównywane do zdrowej normy. Jak już mówiłam, wcześniej coraz bardziej się w sobie zamykałam, a jakieś 10 lat temu było mi raczej bliżej do ambiwertyka niż do 100% intro.

To też dobry przykład tego, że w życiu poziom intro i ekstra ciągle się zmienia, różne wydarzenia w życiu mają na to wpływ, nasze zdrowie ma na to wpływ. I po raz kolejny powtarzam, że bycie intro to nie jest nic złego. Jesteśmy tak samo super jak ekstrawerycy, ale czujemy się lepiej w innych sytuacjach. A na dodatek każdy intro jest inny, bo nie ma określonego szablonu, od którego jesteśmy odrysowywani. Bycie skrajnym ekstrawertykiem też nie jest zdrowe, więc niech nikt nie myśli, że im więcej ekstrawertyzmu, tym lepiej. Intro poradzi sobie w pewnych sytuacjach lepiej niż ekstra i w drugą stronę to samo. Nieważne, ile czego mamy, nie ma idealnej normy dla wszystkich, bo każdy jest inny. Ale warto trzymać się innej normy - dbać o nasze zdrowie, bo ono dyktuje, jak się czujemy. Ja jestem introwertykiem i nadal mam te same introwertyczne preferencje i sytuacje co wcześniej. Różnica jest taka, że teraz, kiedy mam lepsze zdrowie, jestem szczęśliwym introwertykiem. I tego życzę wszystkim. Bądźcie zdrowymi i szczęśliwymi introwertykami, ambiwertykami i ekstrawertykami!

Ps. Jeśli sami przeżyliście zmiany zachowania związane ze zmianami hormonalnymi, chętnie poczytam.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka