czwartek, 6 grudnia 2018

Oczekiwanie Introwertyczki

Ho, ho, ho, wszyscy -wertycy! Tak dzisiaj rano wstałam i, czując cały ten świąteczny klimat, zachciało mi się coś tutaj napisać. Też to czujecie? Nie? Nie, nie powiem "trudno". Jestem taką osobą, która kocha przedświąteczny czas, czuć, jak te Święta się zbliżają. Jest to naprawdę przecudowny okres oczekiwania. A my rzadko kiedy w dzisiejszych czasach czegoś oczekujemy. Zwykle pędzimy, przebiegamy w podskokach przez kolejne dni w kalendarzu, nawet nie zauważając, kiedy minął kolejny rok. Często nie pamiętamy, jak to jest na coś czekać. Czekanie na autobus czy pociąg się nie liczy. To nie takie czekanie. Chodzi o oczekiwanie.


Oczekiwanie od czekania różni się tym, że oczekując, odczuwamy szczerą, niczym nie skażoną radość ze zbliżającego się tego pięknego momentu, którego oczekujemy. Będę się dzisiaj nagminnie powtarzać, ale celowo (więc Ruda, mój edytorze od wszystkiego, przymknij oczko). Kontynuujmy. Oczekując, nie możemy się doczekać, ale tak mocno, że aż chce się nam skakać na myśl o momencie, w którym w końcu się doczekamy. A jednocześnie ten czas oczekiwania jest tak cudowny, że w głębi serca wcale nie chcemy się doczekać. Bo to oczekiwanie napełnia nas tak pięknym uczuciem, że pragniemy czuć je cały czas. To jest taka mała kłótnia między chęcią czekania całą wieczność a niemożnością doczekania się. To jest wręcz eksplozja uczuć. Przy zwykłym czekaniu tej eksplozji nie ma. Przyznajcie się, kiedy ostatni raz tak mocno czegoś oczekiwaliście? Kiedy oczekiwaliście Świąt?


W dzisiejszym świecie łatwo zapomnieć, z czym naprawdę wiążą się Święta. Wszyscy narzekają na produkty świąteczne w sklepach już od początku listopada, na za szybko pojawiające się piosenki świąteczne. Na to, że w galerii za szybko postawili choinkę, a na półce w markecie za szybko stoi czekoladowy Mikołaj. Ale wiecie co? TO WŁAŚNIE TEN CZAS JEST NAJLEPSZY. Te prawie dwa miesiące, kiedy wokół pojawia się coraz więcej świątecznych akcentów. Kiedy zaczynamy planować świąteczne upominki, które ucieszą naszych bliskich. Kiedy myślimy o wieczorze spędzonym w rodzinnym gronie. Jasne, dla handlu to oznacza zysk, ale dla mnie nie ma co się o to burzyć, bo tan cały handel zapewnia nam przy okazji możliwość wczucia się w Święta. Tylko trzeba odłożyć na bok typowe polskie narzekanie, a zwyczajnie pozwolić świątecznym klimatom zawładnąć naszym sercem. Ja może jestem małym szarym introwertykiem, co go mało widać, ale w głębi siebie rosnę z każdym kolejnym dniem przybliżającym mnie do Bożego Narodzenia. Bo kiedy jest już zimno na zewnątrz, praktycznie wszystkie listki już spadły i generalnie otoczenie stało się szarobure, wietrzne, nieprzyjemne... czy naprawdę chcemy żyć taką bylejakością? Ja jeszcze potrafię z tej bylejakości się cieszyć. Naprawdę (choć nie okazuję tego na zewnątrz). Ta bylejakość potrafi stworzyć tajemnicze, klimatyczne miejscówki. I to cieszy, jeśli jesteśmy koneserami takich klimatycznych smaczków. A jeśli nie, to czy naprawdę chcemy zatopić się w szaroburości, oddać się jesiennej chandrze, czy może wolimy oddać się pełnemu barw, światełek, radości i dzwoneczków oczekiwaniu?


Sama o tym zapominam, żeby nie było! Obecna rzeczywistość i mnie pochłania, po czym wypluwa taką wygniecioną, rozmemłaną, bylejakościową. Ale błądząc w tej beznadziejnej rzeczywistości, warto wyciągnąć przed siebie to oczekiwanie. Niczym Frodo wyciągający flakonik z wodą ze Zwierciadła Galadrieli. Niczym Rudolf z czerwonym nosem, będącym światłem w ciemną noc. Dlatego kiedy zaczął zbliżać się grudzień, uczelnia mnie pochłaniała jak Ciasteczkowy Potwór swoje ciasteczka, zrobiłam coś, co miało pomóc mi odnaleźć Ducha Świąt. Zatrudniłam się jako Elf. Elf oprowadzający dzieci po elfowej fabryce, dający im od siebie tyle magii Świąt, ile tylko może, co zwieńczone jest wizytą u Mikołaja w cudownej scenerii. Pewnie wielu z was się zdziwi, co introwertyk robi w takiej pracy. Nie będziecie pierwszymi, których to dziwi. To wyjaśnijmy sobie jedną rzecz na początek. Introwertycy funkcjonują w świecie. Normalnie. Gdybyśmy mieli iść stereotypami, to introwertycy powinni zamknąć się w piwnicy i tam pracować z dala od ludzi. A tak nie jest. Jak już mówiłam wielokrotnie, każdy introwertyk jest inny i choć można robić tutaj kategorie i ich szufladkować według jakichś ustalonych zasad sortowniczych, to to nigdy nie odda prawdy. Każdy człowiek jest unikalny i nie można go tak bezceremonialnie opisać jak produkt na półce. Krzysztof Gonciarz jest introwertykiem, a jeździ po świecie, nagrywa filmiki, które widzą całe tysiące osób, spotyka się z masą ludzi. Ja jestem introwertykiem i animuję dzieci jako Elf. Zresztą, nie pierwszy raz mam kontakt z dziećmi, na obozach też miałam okazję być wolontariuszem. Wielu introwertyków potrafi wczuć się w swoją pracę, zagrać jakąś rolę i czuć się z tym dobrze. Wielu tylko na co dzień wydaje się być cichymi, spokojnymi, kiedy wewnątrz kryje się pozytywne szaleństwo i energia (pamiętacie post o Lizaczkach?). I dochodząc do podsumowania naszego wyjaśniania - to, że jestem introwertykiem, niechętnie tryskam pełnią energii przy mniej i bardziej znajomych, niechętnie tańczę przy innych, niechętnie śpiewam, generalnie niechętnie się otwieram, nie oznacza, że nie umiem tego zrobić przed gromadką dzieci, żeby zobaczyć uśmiech na ich twarzach. A bycie ekstrawertykiem nie robi z danej osoby od razu idealnego kandydata do takiej pracy. Więc trochę wyśrodkujmy poglądy w kwestii, jaka praca jest dla kogo, bo tutaj nie ma co szufladkować, sprawa jest mocno indywidualna.


No więc zatrudniłam się jako Elf, jakoś chwilę przed początkiem grudnia. I zaraz zaczęłam żyć Świętami. Kiedy pierwszy raz założyłam na siebie to cudne elfowe wdzianko, pobawiłam się z dziećmi i usiadłam pod choinką pełną prezentów, obok fotela, na którym siedział Mikołaj, w pomieszczeniu jak z bajek, to poczułam taką magię Świąt, jakiej nie czułam od lat. Zaczęłam planować, jak udekorować swój pokój, by miał w sobie świąteczny klimat, który będę czuła nie tylko w same Święta, ale przez cały okres oczekiwania i jakiś czas później również. Przez to ciągle te dekoracje przeglądam, oglądam i podziwiam w zaciszu własnych myśli. Doszło do tego, że robiąc sobie herbatę w kuchni, nucę pod nosem świąteczne piosenki. I każdego dnia od 1 grudnia staram się zrobić coś w świątecznym klimacie. Zaczęłam naprawdę oczekiwać. Nawet jeśli niektórzy tego nie ujrzą, to przeżywam to mocno w głębi siebie. To oczekiwanie jest jak ciepło, które rozgrzewa od środka.


Powtórzę użyte już zdanie. W dzisiejszym świecie łatwo zapomnieć, z czym naprawdę wiążą się Święta. Dla wielu ludzi Święta mają więcej wspólnego z porządkami, brakiem czasu, harowaniem do późna w nocy nad idealną kolacją i nad idealnym porządkiem. Święta kojarzą się z pracą, z czymś ciężkim. Z zawracaniem głowy. Bo zapominamy, że Święta to przede wszystkim Boże Narodzenie i czas spędzony z bliskimi. Gubimy magię Świąt, bo ograniczamy je do obowiązku do odhaczenia. Bo zapomnieliśmy ich oczekiwać. Obchodzimy ten czas z okazji Narodzin Jezusa, więc powinniśmy przeżyć je w pełni wewnętrznej radości. Przygotowania świąteczne powinny być czymś, co przygotuje nas na ten wielki dzień. Przygotuje wewnętrznie. Czyli wypełni nas oczekiwaniem, magią. Nie nerwami, bo wszystko musi być idealne na ten dzień. Nie nerwami, bo trzeba ze wszystkim zdążyć. Ozdoby, piosenki, prezenty... to wszystko powinno nam pomagać w oderwaniu się od szaroburej rzeczywistości, by z radością w sercu powitać Syna Bożego. To powinno sprawić, by ten czas kojarzył nam się ze szczęściem, rodziną, domem i pięknem. Czymś tak totalnie różnym od tego, co zwykle odczuwamy wrzuceni w wir codzienności. Dlatego właśnie dzisiaj, 6 grudnia, zachęcam do oczekiwania pełną parą, by 24 grudnia być maksymalnie wypełnionym świąteczną magią i ciepłem oraz wejść w te wyjątkowe chwile całym sobą. Ważne, co czuje się w środku. Nie oczekujmy od innych, że sprzedadzą nam tę magię. Ja sama wielu osobom jej nie sprzedam, chociażby z tego powodu, że nie lubię uzewnętrzniać tak mocno emocji i większość rzeczy przeżywam wewnętrznie. Dlatego nie narzekajmy na to, że "nie czuć Świąt". Bo Święta nie zapukają same do naszego domu. Święta zaczynają w środku, w nas.


Wszystkie obrazki pochodzą znalezione na stylowi.pl

środa, 7 listopada 2018

To co udeptane i to co (prawie)nieznajome

Tak, wiem, wiem, nie musicie mi powtarzać, że rok akademicki zaczął się miesiąc temu. Temat nadal aktualny. Przynajmniej dla mnie. Wiecie, musiał się przegryźć jak świąteczna sałatka warzywna w każdym polskim domu. To może w końcu powiem, o co chodzi...

Na pewno każdy spotkał się przynajmniej parokrotnie z taką sytuacją w swoim życiu. Byciem pierwszy raz w danym otoczeniu. Byciem obcym dla ludzi wokół. Pierwszy dzień w nowej szkole, na studiach, w pracy. Wczoraj była przeprowadzka do nowego miasta i nie wiesz nic. A może ktoś był odważny i wybrał się samotnie na imprezę lub cokolwiek innego, gdzie ludzi pełno, a każdy jeden obcy. Ja tak zdecydowanie nie zrobiłam, ale to już nie powinno nikogo dziwić.


W tym roku zaczęłam jakże irytującą mnie od samego początku magisterkę i choć wcale nie zmieniłam wydziału, ba, nie zmieniłam nawet uczelni, to jednak czułam się, jakbym była w tym miejscu na powrót obca. Tylko to miejsce bardzo znajome, bo udeptywałam smętnie tę grafitową podłogę przez ostatnie trzy lata, ugniatałam swój tyłek na tych krzesełkach (które całe szczęście nawet bez obicia są o niebo lepsze niż te, które znosiłam przez całe swoje szkolne życie), na których nie idzie się ruszyć ani w prawo, ani w lewo, bo sale przygotowali dla ilości studentów, która pojawia się jedynie w dniu egzaminu. Ciasnota jak w puszce sardynek, choć wydział to jeden wielki moloch, w którym idzie się zgubić. Ja po trzech latach doświadczenia poruszam się po nim gładko, niemal na oślep, a jednak są bloki, które nadal zieją tajemnicą i nadal mylę piętro, na którym znajduje się moja ulubiona katedra.

Ale była jedna rzecz, która zmieniła się diametralnie. Przez niemal trzy lata byłam cały czas w grupie z tymi samymi osobami. Byłam do nich tak przyzwyczajona, że to ja byłam wypychana do odzywania się do profesora i to ja wypadałam pewnie i bez jąkania na prezentacji. Tak przyzwyczajona, że z głębin mojego umysłu wychodziła moja szalona natura, która pozwalała mówić i robić rzeczy, których wiele osób mogłoby się po mnie nie spodziewać. Byłam otwartym Lizaczkiem Niespodziewanką z nadgryzioną kulką, co pozwoliło poznać część kryjącego się w środku Nadzienia Wszystkich Smaków. Ale te osoby zmieniły uczelnię. Ja zostałam i choć została również połowa innych studentów, a druga połowa przyszła do nas skądinąd, to jednak nie miałam z resztą kontaktu przez niemal całe studia. Przyszłam po wakacjach i znałam garstkę osób, z którymi wymieniałam kilka zdań na semestr, gdy była potrzeba związana z zajęciami. To tak, jakby wejść w całkowicie nowe, obce środowisko.


Pół biedy, jak są zwykłe zajęcia. Wtedy można po prostu usiąść i skupić się na treści mniej lub bardziej. Kontakt się ewentualnie utrzyma na zasadzie "ej, zdążyłaś przepisać ostatnie?" i różne inne, naukowe bzdety i dyrdymały. Czysto teoretycznie dałoby radę tak przeżyć. Prawdziwym problemem okazały się laboratoria. Laboratoria, na których trzeba pracować w parach lub grupach, zależy jak sobie to jaśniepanowie zorganizują. I jak tu mieć parę, kiedy wszystkie najbliższe osoby postanowiły wyjechać? Szłam przed pierwszymi takimi zajęciami jak na ścięcie. Bo przecież będę musiała kogoś znaleźć! Nieswojotonina wzrosła niepokojąco, włączając u mnie coś w rodzaju trybu survivalowego. To jest taki tryb, który chwilowo paraliżuje do pewnego stopnia wewnętrzne odczucia, by pozwolić mi się odezwać jak normalny człowiek. Tylko po to, bym później mogła tę sytuację przeżyć jeszcze z dziesięć razy w swojej głowie. Oczywiście dokładnie analizując ją z każdej strony i rozważając możliwe inne rozwiązania, do których nie doszło.


I tak szłam. I zobaczyłam znajomą twarz. Ostatni raz rozmawiałam z tą twarzą na początku studiów. Obok tej twarzy siedziała inna, nieznajoma. To się przywitałam. Ze znajomą, ale z nieznajomą też. Skoro już siedziała obok, to wypadało się poznać. No to się poznałyśmy. Tryb survivalu nadal włączony, żeby nie było. Emocje docierały jak przez mgłę, byle nie za mocno, bo inaczej to mogiła. Kilka niezręcznych chwil ciszy przerywanych pojedynczymi wymianami zdań. To ten moment, gdy introwertyk się zastanawia, czy to przypadkiem nie on jest taki... nie taki. Czy ta cisza to nie przez niego. Czy jest jakiś niepasujący do społeczeństwa. Czy przypadkiem w tej chwili te dwie osoby obok nie komunikują się w jakiś magiczny sposób myślami, mówiąc sobie, że przy tej to zawsze stypa, niezręcznie i w ogóle nie tak. To ten moment, gdy zaczynam analizować nawet to, czy oddycham w odpowiedni sposób.


Początek zajęć. Trzeba się dobrać w pary i napisać te pary na kartce. Niczym podpisanie cyrografu. I wtedy prawie-nieznajoma twarz pyta się, czy będziemy w parze. Przytakuję automatycznie, wewnętrznie szczęśliwa, że nie musiałam zadawać nikomu tego pytania. Ale szczęśliwa przez mgłę oczywiście. Szczęście i ulga dotarły później. Szczęście i ulga, bo najwyraźniej stałam dobrze, dobrze oddychałam i w ogóle wszystko było dobrze, bo chyba inaczej by ta prawie-nieznajoma mnie nie wybrała, prawda? To natomiast jest moment, w którym czuję, jak w środku mnie siedzi taki... no nie wiem, może taki okrągły pingwin, który cieszy się, że ktoś może go polubić, że ktoś może chcieć z nim pracować, rozmawiać i że w ogóle może właśnie poznał osobę, która stanie się jego przyjacielem, przy której znowu stanie się otwartym Lizakiem Niespodziewanką. No bo tak właśnie jest. Podświadomie szukamy osób, które mogą stać dla nas bliskie. Przy których będziemy czuć się swobodnie, pewnie. I gdy już się znajdzie taką osobę w całym gronie obcych, od razu można poczuć się lepiej i dalej udeptywać grafitową podłogę.

Wszystkie zdjęcia znalezione na stronie stylowi.pl

środa, 10 października 2018

(Nie)mod(n)a

Wiecie co? Dzisiejsza moda jest nie na czasie. Jest zacofana. Tak uznałam. Dzisiejsza moda wcale nie jest modna. Dlaczego?

Już chyba każdy na świecie wie, że ludzie, a w szczególności kobiety, mają różne figury. Kobiety dodatkowo mają naturalną skłonność do posiadania krągłości, przez co między nami w budowie ciała są większe różnice niż u mężczyzn. Każda z nas jest inna. Jedne od zawsze są ultra szczupłe i nie mają zbyt wielu zaokrągleń. Inne mają ich aż w "nadmiarze". Jeszcze inne mają je tylko w konkretnej partii ciała. Bo takie się urodziłyśmy.



Jedne babeczki mają figurę chętnie określaną dzisiaj jako "idealną". Szczupła, wyćwiczona, a mimo to wręcz idealnie wpasowane krągłości są tam, gdzie trzeba. Ale nie każdy dąży do tej "idealności", choć jest wpychana nam wręcz na siłę z każdej strony. Są kobiety szczupłe, ale niezbyt umięśnione, są też takie, co mają więcej ciałka. Nawet jeśli ćwiczą. Ale nie skupiają się na tym, by mieć fit-sylwetkę lub zwyczajnie nie mogą jej uzyskać. Bo nie każdy musi ją mieć. I nigdy nie będziemy mijać na ulicy identycznie zbudowanych ludzi. To jest zwyczajnie niemożliwe.

Ja sama mam z natury szersze biodra. Jestem typową gruchą. I nieważne, co bym zrobiła, chcąc na siłę dążyć do "idealności", zawsze będę mieć szersze biodra od reszty ciała. I powiem Wam, że jednocześnie kocham i nienawidzę chodzić na zakupy. Kocham, bo uwielbiam móc sprawić sobie coś nowego. To jest mega przyjemne. Taki prezent od siebie dla siebie. Chyba każdy to lubi. Ale nienawidzę, bo... no właśnie. Moda nie jest modna. Moda jest zacofana i nadal nie ogarnęła, że ludzie są różni. Jest jak typowy Internet Explorer, o którym memy zwojowały pół Internetu jakiś czas temu. I pewnie jeszcze zaliczy mylijon errorów zanim w końcu ogarnie.



Dzisiejsza moda przeważnie serwuje nam propozycje wyłącznie dla jednej figury. I najczęściej jest to figura bez krągłości i mega szczupła. Wiecie, ile się nachodziłam rok temu, by znaleźć płaszcz? W praktycznie każdym sklepie był tylko jeden "modny" krój płaszcza, który absolutnie nie odpowiada ani mojej figurze, ani moim wymaganiom co do płaszcza. Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, w ilu sklepach znalazłam inne kroje i to jeszcze nie takie, które wyglądałyby na wyjęte gdzieś z najczarniejszego kąta garderoby, bo zwyczajnie nikt nie chce czegoś takiego nosić.

Ale najbardziej nienawidzę kupować spodni. Zawsze mam ich zdecydowanie za mało, bo ciężko jest znaleźć pasujące, a przez to jeszcze ciężej zmusić się do ich przymierzania. To jest po prostu demotywujące. Moda nie przewiduje kobiet o większych biodrach i pupie, które nie chcą mieć niemalże dzwonów w szczupłych kostkach. Za to taka Ruda jest klepsydrą, jest dosyć wyćwiczona, nosi małe rozmiary. Ma zdecydowanie mniejszy problem z ubraniami. Mimo, że ma krągłości, moda ma dla niej swój margines i większość rzeczy na nią pasuje i wygląda dobrze. Ale... spodnie. Spodnie i u niej stanowią problem. W końcu też ma biodra. Bardzo ładne biodra i bardzo ładną talię (chwalę ją na zapas, by potem móc być dla niej wredniejszą), szczupłe nogi. I co? Moda takich kobiet również nie przewiduje. Choć z własnych obserwacji wiem, że i tak bardziej przewiduje jej figurę niż np. moją. Albo chociażby innej klepsydry, tyle że o nieco innych wymiarach.



Ja w 98% przypadków wychodzę ze sklepu niezadowolona. Zauważyłam piękną bluzkę/koszulę. Biorę swój rozmiar. Góra leży idealnie (tam zwykle ciuchy leżą lepiej w moim przypadku), ale... najwyraźniej do projektantów nie dociera, że kobieta posiada i to całkiem często, szersze biodra. Bo zdecydowana większość bluzek czy koszul nagle okazuje się zbyt wąska w okolicy bioder. A jak cudem pasuje w biodrach, to na górze jest worek stworzony przez nadmiar materiału. Sukienki, spódniczki? Pff, o tym to już w ogóle można zapomnieć. We wszystkich dół pięknie opiera się biodrach, robiąc z osób o takiej budowie jakiś baleron wciśnięty w materiał. Przerobiłam masę fasonów i jedyna szansa założenia sukienki jest wtedy, kiedy jest rozkloszowana i to tak, by materiał w żadnym wypadku nie opierał się na biodrach. Nawet nie potrzebuję pięciu palców, by policzyć, ile pasujących sukienek znalazłam w przeciągu... trzech lat? No, w ciągu trzech lat znalazłam takie dwie. Modo? Sprawdź dostępne aktualizacje.

Musiałam o tym napisać, bo dzisiaj znowu przeżyłam wewnętrzną frustrację. A wiem też, że to nie jest tylko mój problem, ale też wielu innych kobiet. Być może mężczyzn również. Nie wiem. Nie jestem mężczyzną, ale jeśli się tu jacyś znajdą i dobrnęli do końca, to zachęcam do podzielenia się własnymi zażaleniami do niemodnej mody. Kobiety również zachęcam. Która ostatnio miała ochotę w złości cisnąć kolejnym niepasującym ciuchem o podłogę przymierzalni?


Zdjęcia nieznanego autorstwa, pochodzące z witryny stylowi.pl

piątek, 5 października 2018

Mążona

Zdałam sobie sprawę, że założyłam ten blog już całkiem dawno i od pierwszych postów naprawdę wiele się tutaj zmieniło. Moje podejście do wpisów. Ja. Moje postrzeganie niektórych spraw. Jest jeden post, który chcę "naprawić". Tak, tutaj, teraz. A więc zaczynajmy. Hej, przygodo! (Co...?)

Kiedyś powstał post o przyjaciółce ekstrawertyczce. To było bardzo dawno temu i nieprawda. No, naprawdę. Dzisiaj wiem, że nie miałam wtedy pojęcia o tym, kim jest prawdziwy przyjaciel. Ja w ogóle kiedyś nie miałam za bardzo pojęcia. Obecnie też z tym ciężko... przeważnie. Ale okazuje się, że pojęcie jest plastyczne, zmienia się i można je zdobyć. Serio mówię. Ja zdobyłam pojęcie co do przyjaźni. I dzisiaj ciężko mi nazwać tamtą "przyjaciółkę" przyjaciółką. Bo bardzo wiele zmieniło się od tamtej pory. Ale przede wszystkim... pojawiła się w moim życiu Ruda.


Tak to jest, że rudzi ludzie potrafią namieszać. Ania Shirley była ruda i ten, kto ją raz poznał, nigdy jej nie zapomniał. Odcisnęła swój rudy ślad we łbie i niczym się tego cholerstwa nie pozbędziesz. Ruda jest jak taka Ania. Farbowana. Ale kto by patrzył na szczegóły... Rudość to stan umysłu, każdy powinien to wiedzieć (chociaż nadal nie jestem pewna, czy Ruda ma bardziej rudy czy blond umysł). Ruda obecnie jest tak samo stuprocentowym ekstrawertykiem jak ja introwertykiem. Tak przynajmniej wyszło w teście, choć nie był on tym najbardziej zaawansowanym testem psychologicznym. Wyniki z pewnością są trochę błędne, ale nie zmienia to jednego istotnego faktu - jesteśmy zupełnie inne. I, jak się okazuje, nie tylko w kwestiach "wertyzmu".


Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że w ogóle się przyjaźnimy. Szczególnie wtedy, kiedy wymiana totalnie przeciwnych zdań przemienia się ostrą dyskusję, niekiedy też kłótnię. A tu jest pierwsza różnica. Ruda nie lubi się kłócić i woli tego unikać. Bardzo szlachetne podejście, jednak ludzie... no właśnie, ludzie są różni. Ja również nie lubię się kłócić, ale (mimo mojej niby zamkniętej i niby spokojnej natury) jak się wkurzę, to chyba tylko nadprzyrodzone siły mnie powstrzymają. Jak już nazbierają się w moim wnętrzu emocje, to muszę je wyrzucić. I to do końca, w innym przypadku wyrzucę je przy innej okazji skumulowane dwa razy bardziej, co nie jest fajne. Jak widać, introwertyk może na pierwszy rzut oka wydawać się niepozorny, a jednak, uwaga... MAMY EMOCJE. Wow! Eureka, nie? Mamy emocje i tak samo musimy je z siebie wyrzucić jak każdy inny człowiek. Czasem nawet bardziej musimy je wyrzucić niż niejeden ekstrawertyk. A przynajmniej przy osobach, przy których już się do pewnego stopnia otworzyliśmy. Bo przeważnie tylko przy nich możemy z siebie bez oporów wszystko wyrzucić.


Każda z nas ma trudne zadanie - wytrzymanie z tą drugą. Bywa, że obie się zastanawiamy, jakim cudem to robimy. Bywam bardzo trudną osobą z perspektywy Rudej, a ona bywa trudną osobą z mojej perspektywy. Tylko na inne sposoby. Wkurza mnie, narzekam na nią, przewracam oczami, wzdycham ciężko i odliczam do dziesięciu, by nieco wyluzować. Czasem rzucam telefon na łóżko (szkoda telefonu) z zamiarem nie odzywania się jakiś czas. Szczególnie, że normalnie uwielbiam spędzać z Rudą czas i jej towarzystwo nie męczy mnie tak jak towarzystwo innych, a jednak zdarza się, że i ona mnie przytłacza. Nic dziwnego - w końcu jest skrajnie przesunięta w pewnych względach w inną stronę niż ja. A ona? Doskonale wiem, że nieraz próbowała mnie udusić w myślach. Vice versa, rudzielcu.

Teraz można się zacząć zastanawiać, na czym trzyma się taka przyjaźń. Coś nas jednak łączy. I raczej się nie pomylę, mówiąc, że to wspólna pasja stała główną podstawą fundamentu. Pasje mają to do siebie, że łączą ludzi. Wręcz wiążą. Są to bardzo mocne wiązania. Trudno je ostatecznie trachnąć. Ale oczywiście poza tym jest pełno innych rzeczy! Do tej pory nie możemy dojść do tego, która jest poryta, a która poryciejsza. Jednak powinni kiedyś zrobić film o nas. Poryta i poryciejsza. Prawie jak Głupia i głupsza. Chyba musk, czy też jego brak, łączy ludzi. Być może to jest połączenie wieczne. Obawiam się, że tak.


My z Rudą to jest takie hate-love. Momentami naprawdę siebie wręcz nienawidzimy, ale jednocześnie kochamy tak mocno, że nie wyobrażamy sobie, by ta druga miała zniknąć z naszego życia. Na nikim innym nie mogę tak polegać jak na Rudej. Z nikim innym tak bardzo nie tarzam się ze śmiechu. Nikt inny tak bardzo nie doprowadza mnie do szału. Nikt inny nigdy w moim życiu nie wkładał tyle serca w to, by dzień moich urodzin był wyjątkowy, nawet jeśli nie obchodzę ich zbyt hucznie a niekiedy praktycznie wcale ich nie obchodzę. Nikomu innemu nigdy aż tak bardzo na mnie nie zależało jak jej. Nikt inny do tego stopnia nie akceptował mnie takiej, jaką jestem. I nikomu innemu nie mogę powiedzieć wszystkiego, co tylko wpadnie mi do głowy. I można tak wymieniać do rana, ale po co. Dobra. Jeszcze jedno. Nikt inny mnie tak nie dokarmia. Jedzenie to ważna rzecz w przyjaźni. To zawsze ważna rzecz. Raz usłyszałam, że jesteśmy jak stare, dobre małżeństwo. I wiecie co? To jest prawda. Jesteśmy jak stare, dobre małżeństwo. Tyle że nas łączy miłość przyjaciela. Bezwarunkowa, bezinteresowna miłość przyjaciela, w której najwyraźniej różnice bardziej są dozwolone niż w przypadku miłości-miłości (Miłość to chemia, nie fizyka, więc porzućmy słynne stwierdzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Przyciągają. I tyle. Nic poza tym. Szczególnie, że podobne rozpuszcza się w podobnym. A mieszaniny jednorodne rozdziela się ciężej niż niejednorodne. Dążmy do bycia mieszaniną jednorodną (jednością) z partnerem. Da bum tss.).


A więc tak. Rudzi mieszają w życiu. Myślałam, że mam pojęcie o przyjaźni, że miałam cudownych przyjaciół, ale okazało się, że zwyczajnie nie doznałam nigdy miłości przyjaciela. A do tej niekiedy trzeba również dojrzeć. Jak się jej dozna, to się wie, że wszystko, co było przedtem, było tylko namiastką. A już szczególnie takie "przyjaźnie", które zostały porzucone przez tę drugą stronę... bo tak. Bo znalazł się ktoś, z kim "przyjaźń" się bardziej "opłaca". Miłość przyjaciela nie zna interesów, oczekiwań, warunków. Nie zna też czasu. Ona jest pomimo wszystko, ponad wszystko, z powodu, bez powodu i nadal będzie, pozostanie. Życzę wszystkim -wertykom miłości przyjaciela.

Ruda, moja mążono, wiedz, że Cię kocham i nienawidzę zarazem. Pijmy razem herbatę i piszmy wspólną, najgłupszą komedię świata, z moherowymi beretami na siwych łbach.

(Zdjęcia i obrazki nieznanego autorstwa, wszystkie ze strony stylowi.pl)

poniedziałek, 23 lipca 2018

Lizaki, jeże i świerszcze

Jak już niektórzy powinni wiedzieć, jestem dosyć zatwardziałą introwertyczką. Ponoć 100% i czasem to widać, choć Ruda twierdzi, że w głębi duszy jestem pieprznięta jak żaden ekstrawertyk. I że tylko zgrywam taką nibynieten. Cóż, możemy to uznać za dowód, że introwertycy to nie są wcale osoby nudne, byle jakie i jakkolwiek ktoś może pomyśleć o kimś, kto praktycznie nie odzywa się w towarzystwie, niechętnie w ogóle wychodzi do ludzi czy cokolwiek z tych rzeczy. Na zewnątrz można być cichaczem, ale co się dzieje wewnątrz... Ooo, na chatkę Hagrida, tam to się wszystko dzieje!


Wyobraźcie sobie lizak. Z tym wkurzającym, ciasno owiniętym wokół niego papierkiem. Tak ciężko się go odwija, że nawet dziecko ma ochotę przeklinać, choć nie zna odpowiednich słów (a przynajmniej nie powinno). Ale jak już go odwiniecie, to macie przed sobą słodką, kolorową kuleczkę, która aż prosi się, by jej posmakować. I tutaj uwaga! Ten lizak może być wyjątkowy. Wiecie, Lizak Niespodziewanka. Może być twardą kulką, o którą połamiecie sobie zęby, próbując ją ugryźć, a może się okazać, że ten kolorowy cukier to tylko osłonka, a w środku jest płynna, pyszna zawartość. Ten cały lizak to właśnie introwertyk. Na początku można się wręcz zniechęcić próbami dotarcia do jego wnętrza, ale jak już się uda, może się okazać, że poznaliśmy osobę o zaskakującym, ciekawym wnętrzu. Niezłe porównanie, nie? Ja to jestem... Aż się mądrze tutaj zrobiło.


No dobrze, więc mamy sobie takie Lizaczki Niespodziewanki. A co, jak spotkają się takie dwa? Widzieliście lizak, który sam się odwinął z papierka? Ja nie. Dlatego znajomość dwóch introwertyków bywa trudniejsza niż ta z ekstrawertykiem. Właśnie miałam okazję sama tego doświadczyć. Przeważnie otaczają mnie osoby bardziej towarzyskie i otwarte ode mnie, które wspólnymi siłami mnie wykańczają i wracam do domu psychicznie zmęczona jak po przebiegnięciu maratonu. Ale bardzo rzadko zdarza mi się spotkać kogoś równego mnie czy nawet bardziej nieśmiałego (przyp. to nie jest cecha przypisana tylko intro, ale często idzie w parze). I ostatnio spotkałam. Osobę, z którą w dzieciństwie spędzałam każdy dzień wakacji. Minęły lata i nagle miałam wrażenie, jakbym tej osoby nie znała wcale, choć w głowie przelatywały całe myliony wspomnień. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy się okazało, że ten człowiek na zewnątrz jest taki sam jak ja. Jestem pewna, że gdzieś w tle słyszałam świerszcze, chód jeża i kopanie kreta.


I nagle się okazało, że moje wewnętrzne pieprznięcie zrobiło ze mnie bardziej ekstrawertyka w tej konfiguracji. Gdyby nie ono, to słyszałabym trzepot skrzydeł motyla pięć wsi dalej. To była jedna z najtrudniejszych rozmów w moim życiu. Nie mam przy tym na myśli, że była słaba i nie polecam, ale gdyby nie ja, to w ogóle by jej nie było. Wyjątkowo wredny papierek, którego uśmiechały moje słowa, ale za nic nie chciał odwinąć się dalej, niż pozwalał na to mały, wystający dzyndzelek. Pytanie, odpowiedź, odpowiedź na odpowiedź, cisza/odpowiedź na odpowiedź na odpowiedź. Znowu pytanie, oczywiście z mojej strony. Dostawałam tylko odpowiedzi. W zasadzie można to nazwać Q&A na żywo. Tylko te odpowiedzi mniej żywe niż na ekranie Laptopeusza.

Ale nie zraziłam się, bo wiem, jak to jest. I wiem też, że ten papierek da się odwinąć i że pod nim kryje się przyjazna kulka. Byle nie odwijać na siłę, bo kulka zrobi bam na ziemię i będzie po Lizaczku Niespodziewance. Dzisiaj tak mądrze i moralizatorsko. Cóż więcej mówić. Cierpliwości w odwijaniu papierków!

wtorek, 15 maja 2018

Introwertyczka i Więzień Galerii Handlowej

Jeny. Ale długo tutaj nie zaglądałam. Aż widzę kulkę siana, słomy, czy cokolwiek przetacza się w filmach westernowych. Jakaś kulka. Tak sobie wesoło skacze przez drogę. Doskoczyła aż tutaj. Zdolna, co nie?

Dlaczego nigdy nie dają takich ładnych toreb?/Getty Images
Dawno chciałam napisać ten post, ale jestem flegmatykiem i nie ogarnęłam życia. Jeśli jest tu jakiś facet, to nie musi wychodzić tylko dlatego, że w tytule jest nawiązanie do zakupów. W internecie łatwiej znajdziecie haule zakupowe niż to, co teraz przeczytacie. Może postawmy sprawę jasno. Jestem kobietą. Tak, lubię zakupy, bo czemu nie? Zakupy są fajne. Zawsze miło jest móc nabyć coś nowego i później rozpakować to w domu niczym prezent, choć godzinę temu wydało się na to ciężko zaoszczędzone pieniądze, które mogłyby posłużyć do bardziej szczytnych celów. Czy tylko ja mam tak, że gdy rozpakuję torbę z zakupami, to na koniec wsadzam głowę do środka w cichej nadziei, że znajdę tam coś jeszcze oprócz rachunku? Tak? Aha. No to trudno.

Tak się składa, że poza byciem kobietą lubiącą zakupy, jestem też introwertyczką (ha, no co Ty nie powiesz, naprawdę?). Wiecie, z czym to się łączy? Zacznijmy od tego mniejszego problemu, czyli od dużej ilości ludzi w galeriach handlowych. Oni nie są w stanie powstrzymać mnie przed zakupami. Nie mają takiej mocy, sorry. Albo mam wrodzoną umiejętność ignorowania ich w trakcie zakupów, albo ją nabyłam. Raczej to drugie, bo jednak zapora antyludzie czasem pada. Nie licząc tego, że cóż, czasem czuję się jak na świeczniku (wiecie, bo zakupy są tak nudne, że każdy się na mnie patrzy), całkiem nieźle opanowałam patrzenie bez widzenia. Do tego stopnia, że pewnego razu, przechodząc przez galerię, nie zauważyłam Rudej. Ruda siedziała przy stoliku, a ja przeszłam obok. Podobno na nią patrzyłam. Ale najwyraźniej ani jej nie widziałam, ani nie słyszałam, bo nawet jej głośne "cześć" i machanie ręką do mnie nie dotarło. To już chyba ta rozszerzona wersja zapory.

Tak mniej więcej wygląda to, o czym za chwilę przeczytacie/Giphy
Teraz zapoznam Was z moimi najstraszniejszymi przeżyciami z Zakazanych Sklepów. Wchodzę sobie spokojnie do środka, czasem jedynie w zamiarze czystej eksploracji. Mijają dwie sekundy. DWIE. Ta zjawa pojawia się znikąd. Wyrasta spod ziemi. Tuż przy mnie. Patrzy się. Mnie zamurowuje. Uciekam wzrokiem. Kto wie, może ta zjawa to tak naprawdę bazyliszek i zaraz zginę albo zamienię się w kamień. Zależy z którego świata pochodzi. Otwiera usta. O szit, to na pewno dementor! Zaraz wyssie ze mnie duszę! Oddech przyspiesza, jedną ręką szukam różdżki. No, gdzie ona jest?! Musi gdzieś tu być, przecież w torebce Hermiony jest wszystko! Ukradkowo szukam drogi ucieczki, może zdążę... Nie zdążę. Zjawa przemawia. Pyta się, czy może mi w czymś pomóc/doradzić lub mówi mi o obowiązującej promocji, o której informacja jest wywieszona w każdym zakątku sklepu i to napisana wielkimi, dużymi, tłustymi literami na czerwonym tle. Wydukuję jedyne przeciwzaklęcie, jakie mam w głowie. Dziękuję. Zwykle działa niczym Patronus. Zjawa od razu się wycofuje i świat powoli staje się szczęśliwszy. Uff, jestem bezpieczna.

A tak to, co przeczytacie teraz/Giphy
Jednak pewnego razu przeżyłam prawdziwy horror. Chciałam zwiedzić nowy zakątek Zakazanych Sklepów, w którym nigdy wcześniej nie byłam. Może fajny, kto wie... To było tak, jakbym otworzyła puszkę Pandory. Albo wcieliła się w Harry'ego osaczonego przez dementory czy inferiusy. Albo jakbym znalazła się w samym środku bitwy we Władcy Pierścieni. Możecie wymyślić inne skojarzenia. Od razu pojawiła się pierwsza zjawa. Tym razem przeciwzaklęcie nie podziałało. Nie za pierwszym razem. Dopiero za drugim lub trzecim. Ale to nie koniec. Minęły dwie minuty. Kolejna zjawa. Wyglądała inaczej, ale najwyraźniej posługiwała się tą samą magią, co pierwsza. Nieco już doświadczona, nakazałam sobie spokój i odprawiłam zjawę z powrotem w objęcia mroku. Myślicie, że to koniec? Nie. Zostałam osaczona. Zjawy atakowały na przemian, jedna po drugiej. Było ich chyba z pięć. Kiedy jedna atakowała, inne regenerowały siły lub atakowały innych przybyszów. Zjawy zawsze wracały po określonym czasie odnowienia. Przeciwzaklęcia działały, ale na krótko. Wszelka energia zmagazynowana w mych żyłach szybko została zużyta. Poległam. Musiałam uciec. Ledwo uszłam z życiem.

A tak w głębi duszy... każdą taką zjawę mam ochotę rozerwać na strzępy, byle tylko nie otwierała paszczy. Którą postacią/stworzeniem jestem?

piątek, 19 stycznia 2018

Fajny człowiek

Wiecie co? Ruda miała urodziny. Jak chcecie, to złóżcie jej życzenia, choć minęły już dwa tygodnie. Ale pewnie się ucieszy. Ona ze wszystkiego się cieszy. Tak już ma. Skrajny ekstrawertyk...


No właśnie. Ruda nie jest mną. A skoro nie jest mną, to zrobiła urodziny. Nie, nie żadna wielka impreza, na szczęście. "Zwykłe spotkanie przy piwie". Tak to mi raz ujęła. No i, oczywiście, nie byle jakim piwem. Czy też nie przy piwie szczynowym, co chmielu na oczy nie widziało. Tylko prawdziwym piwie, craftowym, co może leżeć w beczkach po winie i wiśniach, czy tam być przepuszczone przez gałęzie jakiegoś iglaka. Spoko. Że tak powiem... mniejsze zło. Złem są same urodziny z ludźmi. Ale mniejsze zło, że w takim mikroklimacie, zamiast makro.

Powiedziała również "Oj, coś Ty, nie przejmuj się. Będzie tylko kilka osób, z którymi dawno się nie widziałam. No i, oczywiście, X". No, jakoś tak to powiedziała, na koniec patrząc na mnie bardzo znacząco. W końcu od dawna planowała mnie poznać z X. Tutaj się na chwilę zatrzymajmy. Może szybciej zauważycie problem niż Ruda. Ja, Introwertyczka, miałabym poznać faceta na urodzinach, gdzie są ludzie, których nie znam? A wokół jest tych ludzi jeszcze więcej? Wyobrażacie to sobie? Każdy normalny, nieśmiały introwertyk wie, z czym to się wiąże. Nie, nie poznałabym tego faceta. O ile przedstawienie się sobie i przypadkowa wymiana dwóch zdań się liczy. I to wydukanych z przerażeniem zdań. Generalnie on również nie poznałby mnie. Bo by mi tak podskoczyła nieswojotonina, że dostałabym paraliżu wewnętrznego. Całe szczęście obmyśliłam genialny plan zrobienia Rudej niespodzianki, co wymagało odezwania się internetowo do innych gości. Dzięki temu tak naprawdę poznałam X wcześniej, na pisząco, a na pisząco jestem mniej intro niż na mówiąco. Ulżyło mi cholernie. O ten jeden aspekt było o niebo lepiej. To naprawdę ogromna ulga.


"Będzie tylko kilka osób...", po czym zamówiła stolik dla dwudziestu. Dwudziestu! Dla mnie to już tłum. Ale w mniemaniu Rudej to niewiele. W mniemaniu Rudej, to by chciała nawet, by było ich więcej. ŁAJ NOT. Kiedy dla mnie i dwie osoby bywają problematyczne. Cztery to już duży problem. A już tym bardziej problem, jeśli te cztery osoby to dwie pary, a ja jedna jestem sama. Całe szczęście nie było dwudziestu, bo zaniemogli. I dobrze, ja się cieszyłam z tego faktu, Ruda nie bardzo. Trudno, miała inne powody do radości.

Generalnie o ile miałam jakiekolwiek pokłady ekstrawertyzmu (a rok temu podobno było ich ok. 2%), to wszystkie wykorzystałam na niespodziankę dla Rudej (serio, w tym roku wyszedł mi 100% introwertyzm). I powiem wprost - im więcej ludzi wychodziło, tym lepsze było moje samopoczucie. Wybaczcie, ludzie. W ogóle... wybaczcie wszyscy. W takich sytuacjach, jeśli się odzywam, to raczej z poczucia dobrego wychowania niż realnego czucia rozmowy. Tak, dobrze myślisz. Nie zadaję pytania o Twoje życie, bo jestem tego ciekawa. Na pewno nie w grupie ludzi. Na osobności już prędzej. Na takim spotkaniu zadaję Ci pytanie z czystego dobrego wychowania. Bo wypada. Zmuszam się do wypowiedzenia jednego zdania, które wcale nie jest proste. Dżizys. Ja naprawdę nie cierpię spotkań towarzyskich. Proszę podchodzić pojedynczo!

Myślę, że nie licząc krótkiej rozmowy z naszą kochaną Dobrą Ciocią Doktor, którą znam już znacznie lepiej i która została skradziona przez inną studentkę medyczną (niedobrze, jeśli lekarze spotkają się na tej samej imprezie, przestają nagle istnieć), i nie licząc rozmowy na sam koniec z X, to ilość wypowiedzianych przeze mnie zdań do innych ludzi można policzyć na palcach jednej dłoni. Tak sądzę. Ja w ogóle nie wiem, jak ci ludzie rozmawiają. Jak oni są w stanie zacząć mówić idealnie w momencie, gdy inna osoba skończy. W tej samej sekundzie. No, dosłownie! Tak trajkoczą, że za każde moje odezwanie się powinnam dostać złote gacie za umiejętności zręcznościowe. To graniczy z cudem. A Ruda coś mówiła, że oni niby introwertycy też. Nie wierzę jej. Chyba że przy mnie wszyscy nagle stają się bardziej ekstrawertyczni...O.O (to są wielkie, przerażone oczy)

Ruda też kiedyś powiedziała "zobaczysz, to są fajni ludzie". W moim introwertycznym słowniku nie ma terminu "fajni ludzie". Dla mnie ludzie nigdy nie są fajni. Istnieje za to inny termin. Fajny człowiek.

PS Nie żartowałam z tym niecierpieniem spotkań towarzyskich.
PPS Tego bloga również czytamy pojedynczo.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka