niedziela, 23 lipca 2017

Pierogi, srajdery i kamienice

Uwaga, zaraz pośmiejemy się z Rudej. Pozwoliła mi, to napiszę. Zacznijmy od tego, że Rudą na co dzień nie nazywam Rudą, a Pierogiem. No, po prostu Ruda to Pieróg. I tyle. Wczoraj Ruda wychodzi sobie spod prysznica, wszędzie para, gorąco... Nagle z przerażeniem patrzy na lustro, na którym ktoś musiał coś napisać, gdy się myła. Bo tam było coś napisane. Nie jej pismem. Poczuła się jak w tych wszystkich "Strasznych Filmach". No jasne, bo jak lustro jest zaparowane i COŚ na nim jest napisane to od razu horror. Seryjny morderca wkradł się do środka i napisał pogróżkę na lustrze, choć mógł ją zabić od razu.


Zastanawiacie się pewnie, co było na tym lustrze... Otóż zeszłej nocy spałam w Ruda Manor i po umyciu się rano narysowałam jej na lustrze pieroga i... podpisałam. Pieróg. Tyle. Ot, cała historia. A ona mi grozi, że mnie w tyłek kopnie i udusi! Ratunkuuuu!

Gonciarz i jego Pan Pierożek. Adekwatnie.

Wierzcie mi lub nie, ale pewnego razu na praktykach musiałam na coś czekać i tak bardzo nie miałam nic do roboty, że z nudów aż ściągnęłam głupiego Srajdera (czyt. tindera). Szybko doszłam do wniosku, że to jak Pokemon GO. Wiecie, łapiecie sobie poke-facetów i możecie w pokedeksie zobaczyć mniej lub bardziej ważne informacje. Od biedy dowiemy się, jakie są umiejętności poke-faceta, ale najczęściej znajdziemy jego wymiar, co by porównać, który poke-facet jest wyższy. Czasem jednak znajdzie się poke-facetów, którzy są jednym wielkim znakiem zapytania i za cholerę się nie dowiemy, w kogo wyewoluuje. A może to właśnie są jajka? Możliwe. Bardziej rozwinięte pokemony się ewoluuje interakcją z nimi, dla innych trzeba przejść z nimi ileś kilometrów, by wykluły się z jajka i było w końcu wiadomo, co to za pokemon. Czy tam poke-facet. I, jak w prawdziwym Pokemon GO, zanim znajdzie się w miarę ciekawego pokemona, trzeba przejść przez masę dna i kilometry mułu. Taki właśnie jest Srajder/Pokender.

Pyszności!

Swoją drogą ostatnio spędziłam wieczór na spacerze z Rudą po Długiej i pobocznych uliczkach Gdańska. Naprawdę uwielbiam tę część miasta, kocham tam spacerować, a rzadko mi się to zdarza. A szkoda. Byłyśmy również na kawie i pysznym ciachu w Cafe Kamienica na Mariackiej. Ruda miała jabłko w cieście francuskim na ciepło - cudo. Ja wzięłam sernik miodowo-cynamonowy. Był bardzo cynamonowy, a ja kocham cynamon. I był taki mięciutki... Jak chmurka! Dosłownie rozpływał się w ustach. Yyy, tak, z Rudą da się zjeść słodkie. Dla niektórych to może być szok, wiem.

niedziela, 9 lipca 2017

Mały szary praktykant

Muzyka do pisania postów jest niezbędna. Chcecie wiedzieć, od czego zaczynam każdy z nich? Na końcu wstawię wideo, możecie sobie puścić i wrócić do początku i czytać dalej. Na końcu tylko z tego powodu, że nie wiem, co wtedy będzie na obrazku głównym posta. Wszystko jasne, idziemy dalej.
Mam za sobą pierwszy tydzień praktyk studenckich/zawodowych, jak zwą tak zwą. Pierwszy dzień? Cóż. Uśmiechałam się ładnie, więc chyba nadrabiałam tym cudownym uśmiechem swoją nieśmiałość. Taką mam nadzieję. Tak się składa, że moja "praca" wymaga kontaktu z ludźmi. No, wymaga i już. Może nie jakiegoś przesadnie wielkiego, to nie marketing i takie inne. Dobra, powiem. Badania dermatologiczne. Wiecie, przychodzą ludzie chętni do sprawdzania na ich skórze, czy kosmetyki/pieluszki/perfumy nie podrażniają. Podrażnienia zdarzają się raz na ruski rok lub wcale, więc spoko.
Jestem bardziej pomagierem przygotowującym próbki, myjącym takie kuwetki, które wyglądają jak formy od czekolady. Z przełożonymi już zdążyłam się polubić i poczuć w miarę swobodnie. W miarę, bo w zwykłej rozmowie czuję trochę stresu i zadanie interesującego mnie pytania zajmuje mi pół dnia. Albo kilka dni. Też się zdarza. Lekki stresik pojawia się też wtedy, gdy muszę zostać na chwilę sama i w każdej chwili może przyjść jakiś z uczestników badania. Pewnie dla wielu wytłumaczenie, że przełożona wyszła na dosłownie 2-5 minut i zaraz wróci i nie, ja nie mogę zdjąć plastrów i zrobić odczytu wyników, bom tylko mały szary praktykant, nie jest niczym strasznym. No, nie jest. Ale mi sprawia trudność. Może nie trudność... To dość specyficzne uczucie. Taka niema prośba, by nie kazano mi tego wszystkiego tłumaczyć i bym mogła po prostu robić dalej swoje. Mniej więcej tak.
Co więcej z mojego życia? Pomimo wstawania o 5 rano robię 4-minutową tabatę zaraz po przebudzeniu. Tak, też myślę, że zwariowałam, ale to Ruda zaczęła. Nie patrzcie tak na mnie. Laptopeusza ze snu nadal nie odzyskałam. A czarne charaktery w książkach są najciekawsze.

sobota, 1 lipca 2017

Jak uratować Pana Laptopeusza?

Niektórzy nie pamiętają swoich snów, mi też się to zdarza. Ale jeśli śni się coś naprawdę popapranego... Grzech nie zapamiętać.
Znalezione... gdzieś
W moim śnie jechałam sobie z Rudą gdzieś daleko. Chyba za granicę. Autobusem, co ciekawe. Wszystkie bagaże były zapakowane do minivana, którego prowadziło dwóch kolesi. To już samo w sobie brzmi podejrzanie. Cóż, dojechaliśmy. Nasz hotel wyglądał jak zwykły, uroczy, żółty domek z czerwonymi kwiatkami w oknach. Jak się później okazało, w środku miał istny labirynt korytarzy i schodów i był znacznie większy, niż by się to wydawało. Okolica piękna - uliczka z "kocich łbów", murek oddzielający od zbocza, które prowadziło na plażę obmywaną lazurową wodą. Cudo.
Własne!
Skoro miał być popaprany, to już spieszę z najciekawszą częścią. Ruda wzięła część bagaży i poszła do pokoju. Ja w tym czasie zbierałam kolejne torby. I wiecie co? Nagle się okazało, że w torbie od mojego Pana Laptopeusza nie ma Pana Laptopeusza. No tragedia. Zaczęłam panikować i, rozmawiając ciągle z Rudą przez telefon (z klapką!), zaczęłam szukać wszędzie biednego Pana Laptopeusza. A naprawdę był biedny, bo bardziej martwiłam się o książkę, którą na nim piszę, a nie o niego samego. I chyba nagle dostałam olśnienia, bo tak kompletnie znikąd miałam świadomość, że ci dwaj z minivana ukradli go i przekazali w ręce swojego szefa. Pozostało mi próbować odzyskać moją książkę z jego rąk, ale najpierw musiałam dołączyć do Rudej i zaplanować akcję ratunkową...
przepisy.pl
Weszłam do domu-hotelu-labiryntu. Dosłownie każdy korytarz był inny. Raz pomyliłam drogę i musiałam zawracać. Później szłam wąskimi, krętymi schodami, które w pewnym momencie się urywały. Jedyną drogą było przejście przez taki elegancki, restauracyjny blat kuchenny. Taki trochę azjatycki, miał ramę drewnianą wokół, a dwóch Azjatów za nim w strojach kucharzy robili nigiri, które kładli na ten nieszczęsny blat. I to nie jedno nigiri przy drugim nigiri, żeby było miejsce. Nie. Kładli, gdzie im było wygodnie. Co miałam zrobić? Złapałam się drewnianej ramy i starałam się zrobić tak wielki rozkrok, by nie wdepnąć w biedne nigiri. Moje akrobacje przerwało dwóch facetów w garniturach, którzy zaczęli ze mną nagle rozmawiać na temat tego, jak dobrą kuchnię tutaj mają i że powinnam spróbować tych nigiri.

Musiałam to opowiedzieć. Rudą ten sen niezmiernie bawił, szczególnie, że szefem jest konkretna, znana nam osoba, co wydłuża czas trzymania dłoni na czole w geście twarzopalmu. Ach, chciałam się pochwalić, że zrealizowałam jeden z postawionych sobie celów - do końca czerwca udało mi się dojść do 600 kcal spalonych przy cardio na siłowni. Takie małe-duże osiągnięcia cieszą bardziej, niż się to wydaje, zanim je osiągniemy. Polecam. Nigiri też polecam. Ale nie depczcie go, bo szkoda.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka