niedziela, 29 października 2017

Dezorganactus totus

Jeśli sądziliście, że nie poznaliście jeszcze Mistrza Dezorganizacji, to proszę bardzo, oto jestem! Kłaniam się nisko. Możecie czuć się wyróżnieni, że mnie znacie. Ja przynajmniej bym się czuła. Szczególnie gdyby introwertyk powiedział do mnie więcej niż jedno zdanie. Cieszcie się. Macie z czego.


Skąd w ogóle wspomnienie o organizacji? Stąd, że zaczęłam kolejny rok akademicki i już zdążyłam otrzymać kolejną nagrodę w kategorii Najbardziej Niezorganizowanej Osoby Na Świecie. To również jest powód, dla którego tak rzadko tu zaglądam. Nie będę wymyślać wymówek. Już taka jestem. Jestem jedną wielką wymówką na wszystko. Nie trzeba nic dodawać.

Moje życie obecnie wygląda bardzo prosto. Górka ksiąszkuf tu i górka książkuf tu. A tam górka naczyniuf. O, a na fotelu? Na fotelu górka ubraniuf. Mój pokój do jaskinia z dwiema dziurami w suficie na światło, pokryta stalagmitami o różnym składzie. Można powiedzieć, że żyję jak ludzie pierwotni? Czy jeszcze nie?


A przy okazji zostałam naleśnikiem. Spłaszczonym przez nadmiar obowiązków i ciężkich książek. Mój tydzień to prawdziwy maraton. Niektórzy nie zrozumieją, bo nie studiowali mojego kierunku, a on zwykle jest lekko bagatelizowany przez ludzi, chociaż to kierunek całkowicie ścisły. Połowę dnia spędzam na uczelni, biegnę do domu, a tam... Nie, nie odpoczywam. Czasem się zdrzemnę chwilę, bo mój organizm nie wyrabia. Ale w domu uczę się na wejściówkę, którą mam kolejnego dnia, piszę sprawozdania i usiłuję znaleźć czas na naukę do egzaminu warunkowego. Z trudem czasem wciskam trening gdzieś pomiędzy, by nie stracić tego, na co pracowałam ostatnie miesiące. Nie mam czasu absolutnie na nic. Tzn... Mogę go mieć. Jednak poświęcenie części czasu na coś dla siebie jest równoznaczne z tym, że na uczelni czeka mnie jeszcze większe piekło niż zwykle. Dla flegmatyko-introwertyka to jest istna męczarnia, wierzcie mi. Ja wewnętrznie cierpię. Czasem czuję się wręcz tak, jakby mnie od środka rozdzierało, bo aż nie wiem, za co się wziąć jako pierwsze. I chyba już nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego w weekend uparcie zostaję w domu. Już sam weekend niewiele pomaga w nadążeniu ze wszystkim, ale to jedyny czas, gdy mogę rzeczywiście w tym domu zostać, pobyć sama ze sobą i mentalnie odpocząć. Chociaż chwilę. Weekend w domu to jest istny raj, na który czekam cały tydzień. I wara mi go zabierać.


Winą tej lawiny po części jest również mój brak organizacji. Ale po części, bo ludzie z wydziału siedzą w tym samym bagnie. Nie, nie należę do tych ludzi, którzy w momencie braku organizacji chwycą za organizer, karteczki, planner, cokolwiek, rozpiszą sobie, co trzeba zrobić i sobie to ładnie odhaczą po kolei i faktycznie to wszystko zrobią. Mój stopień dezorganizacji jest uznany jako Permanentna Dezorganizacja. Albo, jak to Ruda nazwała, Dezorganactus Totus. To jest ten poziom niezorganizowania, gdy brakuje organizacji do zorganizowania się. Łapiecie? Nie? To taki poziom, gdy nie jest się w stanie nawet prowadzić plannera ani innych takich. Nie jest się w stanie na kartce nawet napisać, co trzeba zrobić. A jak już się to cudem zrobi, to na koniec dnia nie odhaczy się nic z zaplanowanych działań. Raz sobie wypisałam na kartce takie zadania i nawet powiesiłam tak, by mieć to ciągle przed oczami. NIC nie zrobiłam. Jakby napisanie tego, co powinnam zrobić, sprawiało, że mój mózg rejestruje to jako odhaczone, choć w rzeczywistości tak nie jest. Organizer? Wyglądają pięknie i zawsze mnie kuszą. Ale są zapisane przez pierwsze dwa dni. Potem zieją przerażającą pustką.

Dlatego wszystko wokół się wali i płonie, ja krzyczę na całe gardło, mając wrażenie, że zaraz się rozpadnę od nadmiaru rzeczy do zrobienia, a ludzie mi się dziwią, że nie chcę wyjść w weekend z domu.

niedziela, 1 października 2017

A fe, październik!

Zacznijmy od tego, że mamy październik i to napawa mnie takim przerażeniem, że zawinęłabym się w kołdrę jeszcze bardziej niż zwykle i już przenigdy nie wychodziła z łóżka. To się nazywa depresja studencka. Poniżej piosenka motywująca dla wszystkich studentów.
No, to zmiana tematu. Zwykle uznaje się Facebook za aplikację  jedynie marnującą czas. Cóż, dzisiaj chcę ją nieco zrehabilitować, ponieważ uratowała mi trochę życie. Jeśli potrzebuję jakiejś informacji, zamieniam się w istne FBI. Co nie jest trudne, bo większość ludzi publikuje wszystko publicznie, a zdarzą się i tacy, że można spisać całe ich menu i grafik życia. Ostatnio mnie to uratowało. Wiecie, już się nastawiałam na próby zagadania do Pana Mango, już przeszłam z nim na "ty", zapominając się przedstawić. Ale (całe szczęście!) czułam potrzebę upewnienia się, że "teren jest czysty". Okazało się, że Pan Mango jest zajęty. No trudno. Trzeba złożyć broń.
Ale nie ma tego złego! Co zyskałam? To, że udało mi się chociaż trochę przełamać, że nawiązałam rozmowę z całkowicie obcym dla mnie facetem. A jednak płeć przeciwna zawsze bardziej onieśmiela, gdy ma się problemy z otwartością. Zrobiłam jakiś krok do przodu, bardzo nieporadnie i niezdarnie, ale to zawsze coś. I dzięki przeszukaniu połowy Facebooka nie popełniłam wielkiej gafy. Ach i jakby nie patrzyć, to jednak komuś się spodobałam, a to jest zawsze podbudowujące. Tak, zajętym facetom mogą się podobać inne dziewczyny. Ale dla tych prawdziwych, dojrzałych mężczyzn ich kobieta zawsze będzie tą najlepszą. Tylko Panowie Dupkowie lecą za każdą ładną dziewczyną, którą spotkają na swojej drodze. Nie ma co takimi się przejmować ;)
Zasadniczo to jestem świeżo po ślubie kuzynki (niby tak naprawdę siostra cioteczna, ale u mnie nikt się nie pierdoczy z takimi nazwami i są po prostu kuzyni i kuzynki), na którym byłam świadkiem. Takich rzeczy się nie odmawia, a wierzcie mi, dla mnie taka funkcja jest tak przerażająca, że przez ostatnie dwa tygodnie jęczałam ciągle, jak to bardzo nie chcę tam iść (choć i tak czuję się bardzo wyróżniona i cieszę się, że moja ulubiona kuzynka właśnie mnie wybrała). Pewnie część z Was tego nie zrozumie, ale co tam. To jest #piekłointrowertyka. Siedzenie na środku kościoła. W tym kościele sryliard ludzi, a ja jestem jak na świeczniku. Widoczna non stop. Kamerzysta, fotograf. W głowie już jest wizja tego, jak okropnie będzie się wyglądać na filmie i zdjęciach, bo ze stresu usta ściągnięte, to spojrzenie przed siebie i generalnie się wie, że w takich sytuacjach wychodzi się jak worek kartofli, nieważne, czego by się nie zrobiło, by pięknie wyglądać. Niezróbnicgłupiego-niezróbnicgłupiego. Ale te kamery! Najgorsze. A jako świadek musi się być na filmie i to gdzieś bardziej z przodu niż z tyłu. Brr.
A wesele? O matulu. Ci wszyscy wujkowie, którzy chcą zatańczyć. W ogóle... Ci wszyscy nieznajomi ludzie. Znałam tam trochę rodziny od strony panny młodej, dwie jej przyjaciółki, które poznałam na wieczorze panieńskim... A tak to nie znałam ludzi w ogóle lub oni znali mnie, a ja ich nie. Nieswojotonina tak wzrasta, że dostaje się gorączki i trzeba ją zbijać winem. No, przyznam też, że w moim wypadku brak takiej bliskiej osoby u boku też sporo utrudnia. Nieswojotonina rośnie razy dwa, bo inni mają parę, a ja nie. A to znaczy, że znowu czymś się wyróżniam z tłumu. Tak, naprawdę dla mnie to jeden wielki stres. Nie żartuję. Te palce na klawiaturze nie kłamią.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka