środa, 7 listopada 2018

To co udeptane i to co (prawie)nieznajome

Tak, wiem, wiem, nie musicie mi powtarzać, że rok akademicki zaczął się miesiąc temu. Temat nadal aktualny. Przynajmniej dla mnie. Wiecie, musiał się przegryźć jak świąteczna sałatka warzywna w każdym polskim domu. To może w końcu powiem, o co chodzi...

Na pewno każdy spotkał się przynajmniej parokrotnie z taką sytuacją w swoim życiu. Byciem pierwszy raz w danym otoczeniu. Byciem obcym dla ludzi wokół. Pierwszy dzień w nowej szkole, na studiach, w pracy. Wczoraj była przeprowadzka do nowego miasta i nie wiesz nic. A może ktoś był odważny i wybrał się samotnie na imprezę lub cokolwiek innego, gdzie ludzi pełno, a każdy jeden obcy. Ja tak zdecydowanie nie zrobiłam, ale to już nie powinno nikogo dziwić.


W tym roku zaczęłam jakże irytującą mnie od samego początku magisterkę i choć wcale nie zmieniłam wydziału, ba, nie zmieniłam nawet uczelni, to jednak czułam się, jakbym była w tym miejscu na powrót obca. Tylko to miejsce bardzo znajome, bo udeptywałam smętnie tę grafitową podłogę przez ostatnie trzy lata, ugniatałam swój tyłek na tych krzesełkach (które całe szczęście nawet bez obicia są o niebo lepsze niż te, które znosiłam przez całe swoje szkolne życie), na których nie idzie się ruszyć ani w prawo, ani w lewo, bo sale przygotowali dla ilości studentów, która pojawia się jedynie w dniu egzaminu. Ciasnota jak w puszce sardynek, choć wydział to jeden wielki moloch, w którym idzie się zgubić. Ja po trzech latach doświadczenia poruszam się po nim gładko, niemal na oślep, a jednak są bloki, które nadal zieją tajemnicą i nadal mylę piętro, na którym znajduje się moja ulubiona katedra.

Ale była jedna rzecz, która zmieniła się diametralnie. Przez niemal trzy lata byłam cały czas w grupie z tymi samymi osobami. Byłam do nich tak przyzwyczajona, że to ja byłam wypychana do odzywania się do profesora i to ja wypadałam pewnie i bez jąkania na prezentacji. Tak przyzwyczajona, że z głębin mojego umysłu wychodziła moja szalona natura, która pozwalała mówić i robić rzeczy, których wiele osób mogłoby się po mnie nie spodziewać. Byłam otwartym Lizaczkiem Niespodziewanką z nadgryzioną kulką, co pozwoliło poznać część kryjącego się w środku Nadzienia Wszystkich Smaków. Ale te osoby zmieniły uczelnię. Ja zostałam i choć została również połowa innych studentów, a druga połowa przyszła do nas skądinąd, to jednak nie miałam z resztą kontaktu przez niemal całe studia. Przyszłam po wakacjach i znałam garstkę osób, z którymi wymieniałam kilka zdań na semestr, gdy była potrzeba związana z zajęciami. To tak, jakby wejść w całkowicie nowe, obce środowisko.


Pół biedy, jak są zwykłe zajęcia. Wtedy można po prostu usiąść i skupić się na treści mniej lub bardziej. Kontakt się ewentualnie utrzyma na zasadzie "ej, zdążyłaś przepisać ostatnie?" i różne inne, naukowe bzdety i dyrdymały. Czysto teoretycznie dałoby radę tak przeżyć. Prawdziwym problemem okazały się laboratoria. Laboratoria, na których trzeba pracować w parach lub grupach, zależy jak sobie to jaśniepanowie zorganizują. I jak tu mieć parę, kiedy wszystkie najbliższe osoby postanowiły wyjechać? Szłam przed pierwszymi takimi zajęciami jak na ścięcie. Bo przecież będę musiała kogoś znaleźć! Nieswojotonina wzrosła niepokojąco, włączając u mnie coś w rodzaju trybu survivalowego. To jest taki tryb, który chwilowo paraliżuje do pewnego stopnia wewnętrzne odczucia, by pozwolić mi się odezwać jak normalny człowiek. Tylko po to, bym później mogła tę sytuację przeżyć jeszcze z dziesięć razy w swojej głowie. Oczywiście dokładnie analizując ją z każdej strony i rozważając możliwe inne rozwiązania, do których nie doszło.


I tak szłam. I zobaczyłam znajomą twarz. Ostatni raz rozmawiałam z tą twarzą na początku studiów. Obok tej twarzy siedziała inna, nieznajoma. To się przywitałam. Ze znajomą, ale z nieznajomą też. Skoro już siedziała obok, to wypadało się poznać. No to się poznałyśmy. Tryb survivalu nadal włączony, żeby nie było. Emocje docierały jak przez mgłę, byle nie za mocno, bo inaczej to mogiła. Kilka niezręcznych chwil ciszy przerywanych pojedynczymi wymianami zdań. To ten moment, gdy introwertyk się zastanawia, czy to przypadkiem nie on jest taki... nie taki. Czy ta cisza to nie przez niego. Czy jest jakiś niepasujący do społeczeństwa. Czy przypadkiem w tej chwili te dwie osoby obok nie komunikują się w jakiś magiczny sposób myślami, mówiąc sobie, że przy tej to zawsze stypa, niezręcznie i w ogóle nie tak. To ten moment, gdy zaczynam analizować nawet to, czy oddycham w odpowiedni sposób.


Początek zajęć. Trzeba się dobrać w pary i napisać te pary na kartce. Niczym podpisanie cyrografu. I wtedy prawie-nieznajoma twarz pyta się, czy będziemy w parze. Przytakuję automatycznie, wewnętrznie szczęśliwa, że nie musiałam zadawać nikomu tego pytania. Ale szczęśliwa przez mgłę oczywiście. Szczęście i ulga dotarły później. Szczęście i ulga, bo najwyraźniej stałam dobrze, dobrze oddychałam i w ogóle wszystko było dobrze, bo chyba inaczej by ta prawie-nieznajoma mnie nie wybrała, prawda? To natomiast jest moment, w którym czuję, jak w środku mnie siedzi taki... no nie wiem, może taki okrągły pingwin, który cieszy się, że ktoś może go polubić, że ktoś może chcieć z nim pracować, rozmawiać i że w ogóle może właśnie poznał osobę, która stanie się jego przyjacielem, przy której znowu stanie się otwartym Lizakiem Niespodziewanką. No bo tak właśnie jest. Podświadomie szukamy osób, które mogą stać dla nas bliskie. Przy których będziemy czuć się swobodnie, pewnie. I gdy już się znajdzie taką osobę w całym gronie obcych, od razu można poczuć się lepiej i dalej udeptywać grafitową podłogę.

Wszystkie zdjęcia znalezione na stronie stylowi.pl
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka