sobota, 5 stycznia 2019

Jedyna taka walka

Wyznania to wyznania, a więc i wyznania z głębi serca tutaj będą. Mamy początek nowego roku. Całkowicie nowego, świeżego niczym bułeczka wyjęta z pieca. Co z tego, że już mamy 5 stycznia. Ach, ten 5 stycznia. Ruda obchodzi urodziny, więc jeśli ktoś tu jest, nawet po czasie, to myślę, że za życzenia Ruda zachwyci się, jak na Rudą przystało.


Ale do czego tak naprawdę piję. Chociaż piję kawę. Na pół z mlekiem. I z cynamonem. Dobra jest. No, ale do rzeczy. Chciałam wyznać, co takiego zrobiłam w dniu 31 grudnia 2018 roku. Tego starego, co poszedł i lepiej niech nie wraca. Niech nie wraca, bo był najgorszy w moim życiu. Tak, właśnie to chciałam powiedzieć od samego początku. 2018 był najgorszym rokiem mojego życia. To był rok przepełniony nadziejami. Nadziejami, które ten rok za każdym jednym razem zabierał, gniótł, deptał, rwał i palił wręcz na moich oczach. Tak przez wszystkie 365 dni. Kiedy tylko wyhodowałam w sobie nową nadzieję, choćby malutką, prędzej czy później była ona doszczętnie niszczona.

To był również rok, w którym długo martwiłam się o stan zdrowia bliskiej mi osoby. Patrzyłam, jak niknie w oczach. A mimo to ta osoba nie chciała nic z tym zrobić. To był rok kiedy musiałam znieść wiele afer wokół tej osoby. Rok, w którym dowiedziałam się kilku prawd, które zgniotły mnie do tego stopnia, że zgniotły nawet okres. Okres nie wytrzymał, wyszedł i wrócił po dwóch tygodniach. Bardzo nieśmiało, niepewny, czy na pewno nic go nie zaskoczy. To był rok, kiedy owa niknąca w oczach osoba, która przysporzyła wszystkim nerwów i zmartwień, finalnie się poddała i postanowiła coś zrobić. A wtedy się okazało, że to był również rok, kiedy ta bliska mi osoba okazała się być poważnie chora. A więc to był również rok, kiedy "zakapturzona postać z kosą" ukradkiem czaiła się na bliską mi osobę i w ostatniej chwili udało się ją wykryć i zacząć z nią walczyć. Rok ciągłej walki, której końca nie widać, tylko pole bitwy się zmieniło.


To był rok, kiedy moja niegdyś największa pasja została pożarta przez uczelnię, wymielona, wysiekana, wymiętoszona i finalnie wypluta jako bezkształtny glut niezdający się na nic. Rok, w którym walka o tą pasję wykończyła mnie do tego stopnia, że sił już zabrakło i w ogóle jakby wszystkiego zabrakło. Wszystkiego prócz rozgoryczenia, niechęci, nienawiści, wszystkiego, co negatywne. A jednak jakaś wrodzona upartość i ambicja nie pozwoliły całkiem odpuścić. Ktoś by pomyślał, że to dobrze, że to pomocne, że trzeba uparcie iść do przodu. Nie, nie. Te dwie rzeczy mogą prowadzić w dwojaki sposób. Mogą prowadzić do zwycięstwa. Mogą też prowadzić do zguby. To był rok, gdzie wszystko, czego bym się nie chwyciła, prowadziło tylko w stronę zguby.

To był rok, który mimo wszystko nauczył mnie wiele. To był rok, w którym pojęłam, jaki jest jeden z głównych czynników, które sprawiają, że jestem większym introwertykiem niż kiedyś. Bo można w życiu być czasem mniej introwertykiem, a czasem bardziej introwertykiem. To wszystko zależy. Zależy od tego, co się zdarzy w życiu. I to pojęcie, które pojęłam, to pojęcie, że głównym czynnikiem sprawiającym, że jestem bardziej introwertykiem, to nic innego jak ludzie. Ten rok pokazał mi, że przynajmniej dwie osoby wprowadziłam w swoje życie zbyt szybko - każdą na inny sposób. Czasem zdarza się, że postanowię się dla kogoś otworzyć szybciej. I ten rok nauczył mnie, że szybciej nie wolno. Szybciej przyniosło tylko to, czego wolałabym uniknąć, a uniknęłabym, gdybym zachowała większą ostrożność w otwieraniu drzwi do mojego życia.


Nie chcę niczego mówić konkretnie, ponieważ to moje prywatne życie i dzielę się jedynie jego cząstką. Tą, którą mogę się dzielić. Ale to był również rok, który obfitował dla mnie w całą masę rzeczy, które mogą jedynie dobić, kiedy ma się na koncie już wszystko to, co wyżej wypisałam. Brak zrozumienia, brak słuchania, brak pozwolenia na prawdziwość, szczerość, własne zdanie. Rok pełen oczekiwań, wymagań innych wobec mnie. Rok, który na siłę próbował stłamsić moje prawdziwe Ja na wszelkie możliwe sposoby. A to tłamszenie zdaje się wręcz dusić.

I mogłabym tak jeszcze długo krążyć wokół konkretów i każdego tym zanudzać, ale zanudziłam już aż nadto. Aby nie zanudzać jeszcze bardziej już i tak bardzo zanudzonych, powiem, co zrobiłam 31 grudnia 2018 roku. 31 grudnia 2018 roku, ostatniego dnia najgorszego roku, napisałam list. Normalny, papierowy, pisany ręcznie list. List napisany przeze mnie i napisany do mnie. List tak emocjonalny, że choć na początku ładnie, od linijki pisany, to później pisany nieładnie i nie od linijki. Pisany coraz szybciej, coraz niewyraźniej. Pisany z coraz większym naciskiem długopisu na kartkę. List tak emocjonalny, że aż w pewnym momencie nie widziałam, gdzie stawiałam końcówkę długopisu. Ale to nie miało znaczenia, bo ta emocjonalność sprawiła, że nagle zaczęłam aż uderzać długopisem, robiąc kropki na kartce. Karce wypełnionej ogromniastymi, emocjonalnymi literami pisanymi w pośpiechu i nacechowanymi wszystkimi chowanymi w sercu uczuciami.


Napisałam do siebie list, który zajął mi, o ile dobrze pamiętam, a z pamiętaniem u mnie różnie, sześć stron. Ale stron niepełnych, gdyż jedna strona z pewnością zawierała maksymalnie pięć słów, ale pisanych literami wielkimi i dużymi i brzydkimi. Napisałam list, w którym wyrzuciłam cały żal do 2018 roku i do wszystkiego, co mnie w nim nieprzyjemnego spotkało. List, na którym się wręcz wyżyłam. List, którym zdawałam się wręcz siłą wyrywać to prawdziwe Ja z łap odchodzącego 2018 roku. I w którym na koniec wyraziłam nadzieję, że w dniu, w którym go przeczytam, będę niepoważnie szczęśliwa i przede wszystkim będę całkowicie, niezaprzeczalnie sobą, a to wszystko będzie jedynie złym wspomnieniem. A przeczytam za rok. 31 grudnia 2019 roku. Czy mi ten list pomógł? Na pewno nie w momencie, gdy go pisałam. Nie czułam się lepiej ani w trakcie ani po trakcie. Jednak czułam, że był mi potrzebny, nawet jeśli w tamtej chwili nic mi nie dał. Tak potrzebny jak powietrze do życia. Później o północy patrzyłam jak co roku na fajerwerki na niebie. Fajerwerki co rusz zamazane. Zamazane przez łzy. A każda z tych łez była niemą prośbą. Prośbą, by za rok również płynęły łzy. Ale łzy wzruszenia.

I z racji tego wyznania, jeśli kiedykolwiek przeczyta to osoba, która chociaż trochę odnajdzie siebie w tym wyznaniu, to chcę tej osobie życzyć, nieważne, jaka pora roku jest, by nigdy, przenigdy nie zapomniała, nie zwątpiła, że MA PRAWO walczyć o prawdziwe Ja. MA PRAWO posiadać i być tym prawdziwym Ja. By przenigdy nie przestała o to walczyć. Nie ma w życiu walki bardziej wartej wszelkich ofiar i strat, jak walka o prawdziwe Ja. Bo nie urodziliśmy się po to, by to prawdziwe Ja zatracić. Bo urodziliśmy się prawdziwym Ja. Wszystko sprowadza się do prawdziwego Ja. I to jedyna walka, której nigdy, przenigdy nie wolno nam zaprzestać.

Grafiki ze strony stylowi.pl
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka