piątek, 10 maja 2019

Introwertyzm - z czym to się je?

Z niczym. Introwertyzm jest niejadalny. A teraz tak serio. Jak zaczynałam pisać blog, to coś tam wiedziałam, ale moje coś tam wiedzenie nie umywało się do mojego dzisiejszego wiedzenia. A że wiele osób może nadal nie ogarniać, czy introwertyzm to bardziej na ostro czy na słodko, to zaraz wyjaśnię. W miarę prosto, jak to zwykły ludź może zrozumieć, choć możecie być pewni, że mam dobre źródło psajkologiczne, które już dobrze znacie, czyli Rudą. Jeśli powiem coś totalnie źle, z pewnością mnie poprawi, bo Ruda to w ogóle lubi poprawiać. Szczególnie mnie.

Zacznijmy od tego, że nikt nie jest stuprocentowym introwertykiem ani nawet ekstrawertykiem. Nikt normalny. Wiecie, to jak z alkoholem. Wyobraźcie sobie wychlać flachę takiego stuprocentowego etanolu. Nie wypijecie, bo maksymalne stężenie to 95%, którego i tak nie polecam pić, a 100% to już urojenie. Tak samo jak 100% -wertyzmu jest swego rodzaju urojeniem. Do czego zmierzam – brak posiadania w sobie odrobiny „tego drugiego” to już zaburzenie psychiczne. Czyli… Ta-daaa! Jestem ekstrawertykiem! W znaczącej mniejszości, ale kto by tam liczył…


W zasadzie można określić skład procentowo-wertyczny człowieka. W ilu procentach ta nalewka składa się z trzepiącego spirytusu, a w ilu ze słodkich owoców. I tutaj ktoś może zapytać, co jeśli obu składników jest praktycznie tyle samo. Właśnie takich „obojnaków” (bez obrazy, oczywiście!) nazywa się ambiwertykami (ich jest najwięcej). Oni po prostu nie wiedzieli, po której stronie się opowiedzieć i stanęli obiema nogami po każdej stronie i są neutralni jak Szwajcaria. Wszystko, co wiemy o intro- i ekstra- może być tutaj po równo wymieszane w dowolnej kombinacji. Tak w dużym uproszczeniu, żebyśmy w ogóle wiedzieli, z czym to się je. Albo i nie je.

Mogę śmiało powiedzieć, że posiadam licencję na introwertyzm. Zdałam egzamin. Jakiś czas temu Ruda potrzebowała zrobić pełen test osobowości i zrobiła go mnie. Dzięki temu jestem już pełnoprawnie introwertykiem. Takim z pieczątką. Takie testy mogą robić tylko osoby posiadające do nich dostęp, a dostęp posiadają psychologowie, a więc sami ich sobie nie zrobicie. Jeśli pragniecie dowiedzieć się co nieco o swojej osobowości, to wejdźcie na 16personalities. Znajdziecie tam już dosyć dobrze dopracowany test online, który jednak nie jest całkowicie poprawny. I już śpieszę z wyjaśnieniem dlaczego. Mi w 16personalities wyszło, że mam w sobie maksimum introwersji. Cóż, gdyby naprawdę tak było, Ruda by się cieszyła, że ma co pisać w mojej opinii psychologicznej. W prawdziwym teście wyszło mi, po moim przeliczeniu, 74% (jestem podręcznikowym introwertykiem, ale całkowicie „normalnym”). Różnica między wynikami jest tutaj znacząca, jednak nawet to 74% to bardzo dużo, a jest to miara introwertyzmu ogólnego. Ogólnego, ponieważ introwertyzm rozdziela się również na trzy skale: nieśmiałość, społeczne unikanie i alienację. Są to, oczywiście, terminy pochodzące z książki psychologicznej i każda z tych skal jest osobno opisana, ale w to zagłębiać się nie będziemy (chyba że chcecie, to pójdźcie na odpowiednie studia, jedynie próg punktowy może wam tego zabronić). W moim przypadku wyszło pełne sto procent w społecznym unikaniu, a w pozostałych dwóch również bardzo wysokie wyniki, ale do maksimum trochę zabrakło.


Jednak nie martwcie się, 16personalities jest naprawdę dobrym testem i spokojnie możecie go sobie zrobić, jednak miejcie na uwadze, że to nadal nie jest prawdziwy test osobowości i Wasze maksimum w danej skali najprawdopodobniej nie jest zgodne z rzeczywistością. Przy okazji otrzymacie ładny opis własnej osobowości i w moim przypadku pasuje ona wręcz perfekcyjnie. Czytam i wiem, że czytam o sobie, nie mam nic do zarzucenia (jestem Pośrednikiem, jeśli ktoś z Was również, możecie „przybić” w komentarzu pionę). A dodatkowo jeszcze dowiecie się, jaka znana osobistość ma taki sam typ osobowości, co Wy. Fajna sprawa, naprawdę.

Wiecie już, że każdy ma inny skład –wertyzmu, więc teraz kolejna rzecz. Ten skład nie jest stały. Jednak niezwykle mało prawdopodobne jest, by silny introwertyk stał się silnym ekstrawertykiem. Trzeba też wiedzieć, że każdy z tych stanów jest czymś normalnym, nie ma potrzeby nic zmieniać. Pewne wydarzenia w życiu mogą wpływać na nas i sprawiać, że szala przechyli się mocniej w jedną lub w drugą stronę. Jednak to, że ktoś bardzo chce być jednym z –wertyków nie uczyni go nim. To prowadzi do pozornego –wertyzmu, gdzie dana osoba wmawia sobie bycie np. ekstrawertykiem, kiedy tak naprawdę wcale nim nie jest. Ponadto można zostać wepchniętym przez otoczenie do klatki o nazwie „introwertyzm” lub „ekstrawertyzm”. W ten sposób nawet porządny ekstrawertyk może zostać uwięziony w introwertyzmie, co, jak łatwo się domyślić, dobre nie jest.


A na koniec garść ciekawostek podesłanych wprost od Rudej. Introwertycy są mocno pobudzeni wewnętrznie. Co to oznacza? Silniejsze wydzielanie różnych hormonów, np. adrenaliny. Dlatego pobudzanie się zewnętrznie przez introwertyka, stosując różne tabletki i specyfiki, może przeszkadzać takiej osobie i prowadzić do niezrozumienia tego stanu. Długotrwałe pobudzanie się zewnętrznie może w tym przypadku prowadzić nawet do różnych problemów o podłożu psychologicznym, takich jak dystymia czy depresja. Za to ekstrawertycy mają całkowicie na odwrót. W ich przypadku słabo sprawdzają się leki uspokajające, ponieważ stres, jako zewnętrzny czynnik pobudzający, napędza ich do działania. Żeby takie leki się sprawdzały, poziom stresu powinien być naprawdę wysoki, na małym poziomie jest wręcz pomocny.

Kolejna różnica dotyczy sposobu pracy. Introwertykom łatwiej jest skupić się na jednym działaniu. Potrafią poświęcić jednej rzeczy całą swoją uwagę i lepiej znoszą kary. Za to gorzej znoszą wielozadaniowość i tłoczne miejsca pracy. Za dużo czynników atakujących z zewnątrz daje introwertykom uczucie przeładowania, ponieważ muszą skupiać się na zbyt wielu rzeczach naraz. To jak zawieszenie się komputera przy zbyt wielu otwartych programach i zakładkach. Jednak dzięki swojej naturze introwertycy są w stanie otrzymywać lepsze osiągnięcia w nauce i częściej podejmują się działań, które są długoterminowe. Generalnie introwertycy idą w jakość – zrobić mniej zadań, ale możliwie jak najlepiej i mieć mniej kontaktów z ludźmi, ale lepszych, silniejszych. Wieloletnie badania w laboratorium? Dla wielu introwertyków to wręcz idealna praca. O ile lubią nauki ścisłe!


Jak się domyślacie, ekstrawertycy mają totalnie odwrotnie. Jedno zadanie to za mało, bodźców musi być znacznie więcej. Wielozadaniowość i praca z dużą ilością ludzi wokół to coś, co ekstrawertycy lubią najbardziej. I wszystko się ze sobą łączy - duża ilość otwartych zakładek i programów to właśnie coś, co może dawać im zewnętrzne pobudzenie, o którym pisałam wyżej. A skoro mowa o dużej ilości, to oczywiście tutaj wszystko idzie w ilość. Dlatego przeważnie ekstrawertycy lepiej sprawdzają się w zarządzaniu, ponieważ ilość rzeczy do ogarnięcia ich nie przytłacza i są w stanie sobie z tym wszystkim jakoś poradzić, nawet jeśli pali im się ziemia pod nogami.

I ostatnie, co również wynika z pierwszej przedstawionej różnicy. Pobudzająca kawa. Dla ekstrawertyka świetny kop energii z rana, zaś dla introwertyka… niekoniecznie. Introwertykom poranna kawa może przynosić więcej szkód niż pożytku, za to znacznie lepiej może sprawdzić się w późniejszych godzinach, np. pod wieczór. Sprawdźcie sami, Ruda tą informacją wywróciła moje kawowe życie do góry nogami i odtąd pijam swoją prawie-latte po godzinie 17. I moja energia w ciągu dnia ma się znacznie lepiej.



Polecam również zajrzeć do Rudej na jej Fitnesownię, jeśli chcecie mieć kogoś, kto zajmie się Waszymi treningami, poradzi wam coś, czy też potrzebujecie pobudzenia zewnętrznego, czyli kopa motywacji, to z pewnością ona służy pomocą. Szept: I miło będzie, jeśli chociaż zajrzycie w ramach bardziej lub mniej cichego „dziękuję” za wartość merytoryczną tego postu ;).

Grafiki -> stylowi.pl

poniedziałek, 18 marca 2019

Oczywiste nieoczywistości

Wydawało mi się, że nie będę musiała nigdy tego tłumaczyć, ale ze względu na pewne głosy, jakie mnie doszły z grona nielicznych znajomych, którzy wiedzą, że prowadzę tego bloga, uznałam, że warto ten temat poruszyć. Tak, tak, staram się być incognito, a to tylko po to, żeby pisać tutaj lepsze historie. Bo inaczej to bym nie mogła lepszych. Bo byłoby dla każdego wiadomo, kto jest kim. I nie mogłabym tak luźno wyolbrzymiać sytuacji. Generalnie byłoby jeszcze bardziej sucho i papierowo niż jest. Wiecie, jak to jest. Zdarza się.


A to, co chciałam wytłumaczyć, a właściwie to nie chciałam, ale uznałam, że może być konieczne, to... różnica. Chociaż nie wiem czy ta różnica to kwintesencja tego i czy na pewno to słowo trafnie cokolwiek opisuje. Ale niech będzie. Zauważyłam, że niektórzy mocno na poważnie biorą wszystko to, co tutaj wypisuję. I owszem, niektóre rzeczy można brać sobie do serducha, wierzyć w nie, cokolwiek. Jednak... na czym polega część wpisów?

Jeśli ktokolwiek tego nie wyczuł, to powiem wprost - wiele opisywanych sytuacji z życia jest zwyczajnie lekko przekoloryzowanych. Wyolbrzymionych. Albo przesiąkniętych sarkazmem. Absolutnie nie przekłamanych! Możecie być pewni, że każda opisana przeze mnie historyjka z życia wydarzyła się naprawdę. Jednak na tym polega dystans do samego siebie, że człowiek potrafi samego siebie wyśmiać. I trochę właśnie to tutaj robię. Opowiadam te sytuacje w nieco zabawniejszy sposób, dodając wcześniej wspomniany sarkazm (lub srakazm, jak kto woli), wyolbrzymianie własnych reakcji lub myśli. To może brzmieć teraz głupio, jak tłumaczenie żartu, ale robię to tylko dlatego, że zauważyłam, że niektórzy trochę zbyt serio biorą te drobne zabiegi.


Dla niektórych może się wydawać, że ja to w ogóle najlepiej bym stała się niewidzialna i omijała ludzi z daleka. Niektórzy za mocno wierzą w przedstawione, prześmiewcze sytuacje i myślą, że ja naprawdę w sklepie czuję się jak atakowana przez dementorów. Decydując się na dodatkową pracę parę miesięcy temu, która wymagała zabawy z dziećmi, animowania ich, były osoby niezwykle zdziwione takim wyborem z mojej strony. No bo jak to? Introwertyczka, taka wycofana, taka stroniąca od ludzi, taka przerażona wszelkim kontaktem z nimi i teraz miałaby animować dzieci? Taa...

Właśnie to dało mi do myślenia, że niektórym należy wytłumaczyć cały żart wokół mojej osoby. Kiedy czytelnicy zaczynają sądzić, że ja i praca z ludźmi to kompletnie inne światy, to aż mam ochotę rąbnąć głową w blat. Bycie introwertykiem nie oznacza, że sposobem na życie jest zamknięcie się w domu, pracowanie tam z dala od społeczeństwa. Każdy introwertyk jest inny, ma inny poziom introwertyzmu. Może się okazać, że ekstrawertyk lepiej będzie czuł się w pracy samodzielnej, gdzie kontakt z innymi jest ograniczony. Zdarza się!


Przytoczę wam pewną sytuację. Kiedyś zastępowałam znajomych w pewnym biurze. Moje zadanie polegało na wydawaniu paczek, informowaniu potencjalnych klientów o firmie i jej produktach, generalnie handel. Wiązało się to z tym, że co jakiś czas przychodziła totalnie obca mi osoba, z którą musiałam porozmawiać w ten czy inny sposób, zależnie od celu jej przyjścia. I wiecie co? Byłam naprawdę przeszczęśliwa w tamtej sytuacji. Mój ówczesny chłopak, który dotrzymywał mi towarzystwa, kiedy nikogo nie było, był wręcz zaskoczony tym, jak dużo się wtedy uśmiechałam. Podobno ten uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy.

Prawdopodobnie było to również kwestia tego, że nie miałam od razu do czynienia z tłumem ludzi, a z pojedynczymi osobami lub parami. Jak już wiecie, na spotkaniu w jakieś dziesięć osób czuję się nieswojo, a przy spotkaniu z dwoma potrafię mieć problem z utrzymaniem rozmowy, co kończy się głównie słuchaniem pozostałej dwójki. Ale czy to oznacza, że nie umiem pracować z ludźmi? Nie! Potrafię kontaktować się z klientami, potrafię pracować z grupie osób, szczególnie kiedy tę grupę lepiej poznam. Kiedy odnajdę się w danym towarzystwie i sytuacji, czuję się naprawdę dobrze i nie mam większych barier, choć gwiazdą całej ekipy raczej nie będę. A dzieci? Byłam wolontariuszką na obozach dla dzieci i zapewniam - co najmniej dziesiątka wiecznie do mnie podbiegała, wiecznie chciała się ze mną bawić, a niekiedy nawet ustawiały się do mnie w kolejce.


Nie, introwertycy to nie są jakieś dziwaki, które nie umieją żyć w społeczeństwie i trzymają się z boku. Och, no dobra, trzymają się z boku, ale nie aż tak bardzo! A już na pewno nie wszyscy! Jasne, nie każda praca byłaby dla mnie, ale tak samo jest z każdym innym człowiekiem. Chociaż według mnie to kwestia nauczenia się niektórych rzeczy. Można nauczyć się "grać nie-introwertyka" na jakiś czas i robić to całkowicie naturalnie, by na koniec dnia zrezygnować z domówki pełnej ludzi, zawinąć się koc i odpalić Netflixa. To wszystko naprawdę bardzo mocno zależy od konkretnej osoby, od zestawu różnych cech, jakie w sobie posiada, ale też od momentu w życiu. Ja nie byłam całe życie takim introwertykiem, jakim jestem teraz, ale o tym może kiedy indziej.

Dlatego proszę, jeśli nie wyczuliście w jakiejś opisywanej historyjce sarkazmu lub prześmiewczego tonu, to postarajcie się spojrzeć na to z lekkim przymrużeniem oka. Zależnie od nastroju i weny dokładam do opisu więcej lub mniej dystansu, więc również z pewnym dystansem trzeba traktować niektóre zdania, co bym nie wyszła na kogoś niezdolnego do życia w społeczeństwie, bo tak z całą pewnością nie jest.

A wy? Zaskoczyliście kiedyś znajomych czymś? A może ktoś was zaskoczył? Może znacie przypadki, gdy "totalny ekstrawertyk" okazał się mieć w sobie odrobinę introwertyka?

Zdjęcia -> stylowi.pl

poniedziałek, 18 lutego 2019

Potężni Władcy

Nic się nie dzieje. Nic. Absolutnie. Panuje cisza i spokój. Bo Cisza i Spokój to Potężni Władcy Pomieszczeń. Wiedzieliście? Jeśli nie, to upewnijcie się, czy w danym pomieszczeniu nie panuje jedno z nich. Należy oddać należyty hołd. Nawet jeśli jesteście królem lub królową. Pewnie nie, ale jeśli tak... upewnijcie się, że na pewno to wy nadal panujecie w danym miejscu. Może korony już nie ma na głowie? Nie znacie dnia ani godziny. Poważnie mówię.


Ja sprawdziłam. Tak naprawdę u mnie na jakiś czas zapanowała Zmiana. Zmiana to potężna monarchini, w żadnym wypadku nie należy jej lekceważyć. Może nieźle poprzewracać w naszym życiu. Żaden władca nie jest tak rewolucyjny jak konsekwentna Zmiana. Ale ma to do siebie, że panuje tymczasowo, nie lubi zagrzewać zbyt długo tego samego tronu. Po co siedzieć na jednym, kiedy można wypróbować wszystkie? Zachłanna władczyni, nie da się zaprzeczyć. Tajemnicza i niebezpieczna, ale wolałam się podporządkować, licząc, że tak przetrwam.

Rzuciłam swoje studia. Uwierzycie? Jej Wysokość Zmiana kazała. Ta decyzja dojrzewała od dłuższego czasu, w zasadzie już od początku stycznia coraz mniejszą uwagę przykładałam do nauki, aż na tydzień przed sesją postanowiłam zostać w domu, zamiast iść na zajęcia. Potężna Zmiana argumentowała swój rozkaz tym, że królestwu potrzeba powiewu świeżości. Przez lata stało się zaniedbane, nudne, nijakie i smutne. A to dlatego, że na tronie siedział Niepowołany Władca. Chwała Jej Wysokości Zmianie za zwalenie tego krętacza z tronu.


A tak bardziej serio. Zaczynałam swój kierunek z pasji, przepełniona ambicją, chęcią zdobywania wiedzy i rozwijania się. Okazało się, że zapłatą za moje studia była owa pasja. I... cóż, po trzech latach doszło do bankructwa. Na pociągnięcie kolejnych dwóch nie wystarczało. Zostałam Pasjowym Bankrutem, który coraz bardziej tracił chęć do czegokolwiek. Na szczęście Zmiana chętnie przyjmuje pod swoje skrzydła takich jak ja. Skrzydła? Nie wiedziałam, że ma skrzydła. Może ma...


Obecnie w królestwie zaczynają panować Sprzymierzeni Władcy - wszechogarniający Spokój, wewnętrzne Szczęście, zdrowy Egoizm oraz hojna Miłość. Wspólnie starają się przygotować dwór na powrót wszystkiego, co niemalże zostało zaprzepaszczone. Najznamienitsi wojownicy wyruszyli, aby odbić z Przeklętej Wieży Przytłoczenia ważnych członków Przymierza: Zdrowie, Motywację, Pasję, Ambicję, Determinację, Pewność, Siłę, Śmiałość, Rozwój, Wiarę, Ciekawość, Energię. Oj, to jest dopiero bój. Można poczuć się zagrzanym do walki jedynie patrząc na tych wojowników. Wydają się nie do złamania. Już Uwięzieni Władcy zaczynają dochodzić do głosu. Pojawił się generał Nadzieja i wszyscy zaczęli wstawać z podłogi i domagać się przywrócenia im prawowitej władzy.

Piękne uczucie. Kiedyś człowiek myślał, że wojny to tylko krwawe, brzydkie i wgl be. A tu nie. Są takie, na które chce się patrzyć, które czuje się w głębi serca i aż samemu chce się złapać za broń. Tylko pytanie... W Narnii krzyczało się "Za Narnię! I za Aslana!". A za co krzyczeć tutaj? Jak nazwać to królestwo?


I znowu się rozpisałam na jeden temat, a miałam poruszyć kilka. Typowe. Głośno w necie, cicho w świecie. Dla suchej informacji - nie rzuciłam studiów na zawsze, planuję po prostu zmienić kierunek. I prawdopodobnie wcale nie na lżejszy. Może być nawet bardziej męczący i wymagający, ale bardziej dopasowany do rzeczywistych zainteresowań i planów. Przypominam, że czasem zdarzy mi się wstawić coś krótkiego na Facebooku - link. A poniżej piosenka, którą wielu może kojarzyć z czasów podstawówki, ale tak perfekcyjnie oddaje moje uczucia, kiedy nie wiedziałam, co robić ze swoim życiem, że aż muszę ją wstawić w ramach doprawiania śmieszności. Dobra. Nie ma co doprawiać nawet. Dno i tona mułu, wiem.


Obrazki ze strony stylowi.pl

sobota, 5 stycznia 2019

Jedyna taka walka

Wyznania to wyznania, a więc i wyznania z głębi serca tutaj będą. Mamy początek nowego roku. Całkowicie nowego, świeżego niczym bułeczka wyjęta z pieca. Co z tego, że już mamy 5 stycznia. Ach, ten 5 stycznia. Ruda obchodzi urodziny, więc jeśli ktoś tu jest, nawet po czasie, to myślę, że za życzenia Ruda zachwyci się, jak na Rudą przystało.


Ale do czego tak naprawdę piję. Chociaż piję kawę. Na pół z mlekiem. I z cynamonem. Dobra jest. No, ale do rzeczy. Chciałam wyznać, co takiego zrobiłam w dniu 31 grudnia 2018 roku. Tego starego, co poszedł i lepiej niech nie wraca. Niech nie wraca, bo był najgorszy w moim życiu. Tak, właśnie to chciałam powiedzieć od samego początku. 2018 był najgorszym rokiem mojego życia. To był rok przepełniony nadziejami. Nadziejami, które ten rok za każdym jednym razem zabierał, gniótł, deptał, rwał i palił wręcz na moich oczach. Tak przez wszystkie 365 dni. Kiedy tylko wyhodowałam w sobie nową nadzieję, choćby malutką, prędzej czy później była ona doszczętnie niszczona.

To był również rok, w którym długo martwiłam się o stan zdrowia bliskiej mi osoby. Patrzyłam, jak niknie w oczach. A mimo to ta osoba nie chciała nic z tym zrobić. To był rok kiedy musiałam znieść wiele afer wokół tej osoby. Rok, w którym dowiedziałam się kilku prawd, które zgniotły mnie do tego stopnia, że zgniotły nawet okres. Okres nie wytrzymał, wyszedł i wrócił po dwóch tygodniach. Bardzo nieśmiało, niepewny, czy na pewno nic go nie zaskoczy. To był rok, kiedy owa niknąca w oczach osoba, która przysporzyła wszystkim nerwów i zmartwień, finalnie się poddała i postanowiła coś zrobić. A wtedy się okazało, że to był również rok, kiedy ta bliska mi osoba okazała się być poważnie chora. A więc to był również rok, kiedy "zakapturzona postać z kosą" ukradkiem czaiła się na bliską mi osobę i w ostatniej chwili udało się ją wykryć i zacząć z nią walczyć. Rok ciągłej walki, której końca nie widać, tylko pole bitwy się zmieniło.


To był rok, kiedy moja niegdyś największa pasja została pożarta przez uczelnię, wymielona, wysiekana, wymiętoszona i finalnie wypluta jako bezkształtny glut niezdający się na nic. Rok, w którym walka o tą pasję wykończyła mnie do tego stopnia, że sił już zabrakło i w ogóle jakby wszystkiego zabrakło. Wszystkiego prócz rozgoryczenia, niechęci, nienawiści, wszystkiego, co negatywne. A jednak jakaś wrodzona upartość i ambicja nie pozwoliły całkiem odpuścić. Ktoś by pomyślał, że to dobrze, że to pomocne, że trzeba uparcie iść do przodu. Nie, nie. Te dwie rzeczy mogą prowadzić w dwojaki sposób. Mogą prowadzić do zwycięstwa. Mogą też prowadzić do zguby. To był rok, gdzie wszystko, czego bym się nie chwyciła, prowadziło tylko w stronę zguby.

To był rok, który mimo wszystko nauczył mnie wiele. To był rok, w którym pojęłam, jaki jest jeden z głównych czynników, które sprawiają, że jestem większym introwertykiem niż kiedyś. Bo można w życiu być czasem mniej introwertykiem, a czasem bardziej introwertykiem. To wszystko zależy. Zależy od tego, co się zdarzy w życiu. I to pojęcie, które pojęłam, to pojęcie, że głównym czynnikiem sprawiającym, że jestem bardziej introwertykiem, to nic innego jak ludzie. Ten rok pokazał mi, że przynajmniej dwie osoby wprowadziłam w swoje życie zbyt szybko - każdą na inny sposób. Czasem zdarza się, że postanowię się dla kogoś otworzyć szybciej. I ten rok nauczył mnie, że szybciej nie wolno. Szybciej przyniosło tylko to, czego wolałabym uniknąć, a uniknęłabym, gdybym zachowała większą ostrożność w otwieraniu drzwi do mojego życia.


Nie chcę niczego mówić konkretnie, ponieważ to moje prywatne życie i dzielę się jedynie jego cząstką. Tą, którą mogę się dzielić. Ale to był również rok, który obfitował dla mnie w całą masę rzeczy, które mogą jedynie dobić, kiedy ma się na koncie już wszystko to, co wyżej wypisałam. Brak zrozumienia, brak słuchania, brak pozwolenia na prawdziwość, szczerość, własne zdanie. Rok pełen oczekiwań, wymagań innych wobec mnie. Rok, który na siłę próbował stłamsić moje prawdziwe Ja na wszelkie możliwe sposoby. A to tłamszenie zdaje się wręcz dusić.

I mogłabym tak jeszcze długo krążyć wokół konkretów i każdego tym zanudzać, ale zanudziłam już aż nadto. Aby nie zanudzać jeszcze bardziej już i tak bardzo zanudzonych, powiem, co zrobiłam 31 grudnia 2018 roku. 31 grudnia 2018 roku, ostatniego dnia najgorszego roku, napisałam list. Normalny, papierowy, pisany ręcznie list. List napisany przeze mnie i napisany do mnie. List tak emocjonalny, że choć na początku ładnie, od linijki pisany, to później pisany nieładnie i nie od linijki. Pisany coraz szybciej, coraz niewyraźniej. Pisany z coraz większym naciskiem długopisu na kartkę. List tak emocjonalny, że aż w pewnym momencie nie widziałam, gdzie stawiałam końcówkę długopisu. Ale to nie miało znaczenia, bo ta emocjonalność sprawiła, że nagle zaczęłam aż uderzać długopisem, robiąc kropki na kartce. Karce wypełnionej ogromniastymi, emocjonalnymi literami pisanymi w pośpiechu i nacechowanymi wszystkimi chowanymi w sercu uczuciami.


Napisałam do siebie list, który zajął mi, o ile dobrze pamiętam, a z pamiętaniem u mnie różnie, sześć stron. Ale stron niepełnych, gdyż jedna strona z pewnością zawierała maksymalnie pięć słów, ale pisanych literami wielkimi i dużymi i brzydkimi. Napisałam list, w którym wyrzuciłam cały żal do 2018 roku i do wszystkiego, co mnie w nim nieprzyjemnego spotkało. List, na którym się wręcz wyżyłam. List, którym zdawałam się wręcz siłą wyrywać to prawdziwe Ja z łap odchodzącego 2018 roku. I w którym na koniec wyraziłam nadzieję, że w dniu, w którym go przeczytam, będę niepoważnie szczęśliwa i przede wszystkim będę całkowicie, niezaprzeczalnie sobą, a to wszystko będzie jedynie złym wspomnieniem. A przeczytam za rok. 31 grudnia 2019 roku. Czy mi ten list pomógł? Na pewno nie w momencie, gdy go pisałam. Nie czułam się lepiej ani w trakcie ani po trakcie. Jednak czułam, że był mi potrzebny, nawet jeśli w tamtej chwili nic mi nie dał. Tak potrzebny jak powietrze do życia. Później o północy patrzyłam jak co roku na fajerwerki na niebie. Fajerwerki co rusz zamazane. Zamazane przez łzy. A każda z tych łez była niemą prośbą. Prośbą, by za rok również płynęły łzy. Ale łzy wzruszenia.

I z racji tego wyznania, jeśli kiedykolwiek przeczyta to osoba, która chociaż trochę odnajdzie siebie w tym wyznaniu, to chcę tej osobie życzyć, nieważne, jaka pora roku jest, by nigdy, przenigdy nie zapomniała, nie zwątpiła, że MA PRAWO walczyć o prawdziwe Ja. MA PRAWO posiadać i być tym prawdziwym Ja. By przenigdy nie przestała o to walczyć. Nie ma w życiu walki bardziej wartej wszelkich ofiar i strat, jak walka o prawdziwe Ja. Bo nie urodziliśmy się po to, by to prawdziwe Ja zatracić. Bo urodziliśmy się prawdziwym Ja. Wszystko sprowadza się do prawdziwego Ja. I to jedyna walka, której nigdy, przenigdy nie wolno nam zaprzestać.

Grafiki ze strony stylowi.pl
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka