niedziela, 12 lipca 2020

Być studentem albo nie być - oto jest pytanie

Ci, którzy śledzą posty, wiedzą, że półtora roku temu rzuciłam swoje studia, które zdecydowanie wtedy robiły dla mnie więcej złego niż dobrego. Jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy? To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.

Decyzja całkiem pod prąd. Idąc z całą rzeszą ludzi w jednym kierunku, nagle zatrzymałam się i zboczyłam z drogi. Taki mały skok w bok. Potrzebowałam odpoczynku. I choć wiem, że dla wielu może to być nie do pomyślenia, wcale nie poszłam do pracy. To by totalnie mijało się z celem. Gdybym rzuciła się w wir pracy, wcale bym nie odetchnęła, bo praca zajmowałaby mnie tak samo jak studiowanie i dawała relatywnie mniej więcej tyle samo stresu. Poza tym wiecie, jak to jest w życiu przeciętnego introwertyka. Po dniu spędzonym poza domem wśród ludzi można być nie tylko padniętym fizycznie, ale też psychicznie. A więc nie, to było bez sensu. Zamiast tego dałam sobie czas na skupienie się na własnym zdrowiu i na tym, czego faktycznie chcę w życiu. Co nie znaczy, że egoistycznie byłam zapatrzona w siebie - w domu cały czas miałam ojca na chemioterapii. Potrzebowałam też trochę tego czasu, by pobyć zwyczajnie przy najbliższych. Ale sama decyzja była czymś, co rozpoczęło całą lawinę zmian w moim życiu, które dzieją się nadal, nawet w tym dniu, kiedy to piszę.


Moje studia zawsze były bardzo stresujące i czasochłonne. Zabierały mi ogromny kawał z życia, przytłaczały mnie, dusiły i gniotły, jednocześnie wysysając całą moją ambicję i pasję. Pod koniec licencjatu nie chciało mi się już nic. Nie chciało mi się rozwijać. Byłam takim Simem. Programowanym, by robić dane rzeczy i co chwilę mającym problem, że nie może czegoś zrobić, bo coś przeszkadza. Jeszcze chwila i jakby kazali mi wejść do basenu bez drabinek, weszłabym i nie potrafiłabym wyjść. Ale nie żałuję, że spróbowałam iść dalej na magisterkę. Ten niecały semestr na magisterce przekonał mnie, że nie chcę dalej brnąć w ten temat, że to, co mnie w nim pasjonowało wcześniej, zostało już dawno wyczerpane. Dzięki temu mam czyste sumienie i nie zastanawiam się "co by było, gdybym jednak poszła dalej", bo już wiem, że to nie dla mnie. Rzuciłam to na początku stycznia zeszłego roku, a w październiku znowu trafiłam na uczelnię, ale inną i na pokrewnym, ale innym kierunku. Wcześniej studiowałam chemię, niegdyś moją największą pasję, i cieszę się, że ją skończyłam, bo otworzyła mi drogę do zgłębiania przemysłu farmaceutycznego i kosmetycznego. Wiedzę chemiczną nadal wykorzystuję i nadal jest solidnym filarem moich studiów, ale zamiast skupiać się na samej chemii, łączę ją z tym, co mnie zawsze pasjonowało, ciekawiło i kręciło. Ja po prostu zawsze byłam bardzo dociekliwa tego, co i jak wpływa na nasz organizm. Dlatego uczenie się farmakologii, toksykologii i przede wszystkim technologii produktów, z których korzystamy na co dzień, czyli leków i kosmetyków, okazało się dla mnie znacznie ciekawsze niż kolejne dwa lata siedzenia nad chemią.


Dzisiaj czuję, że wróciła we mnie dawna część mnie samej. Ta ambitna, ta dociekliwa i głodna wiedzy. Nawet jeśli jest ciężko, bo pracy mam nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej na studiach, nie cierpię z tego powodu. Bo, po pierwsze, zresetowałam się podczas tych paru miesięcy przerwy. A po drugie, znowu zajmuję się tym, co wzbudza we mnie ciekawość. Nie znaczy to, że mam piątki z góry do dołu, oj nie. Oceny nie są dla mnie najważniejsze. Jestem raczej przeciętnym studentem, ale egzaminy nie są miernikiem wiedzy, są bardziej konstruowane tak, by złapać na błędzie, niż żeby sprawdzić faktyczną wiedzę. Ale to nie zmienia faktu, że sama dla siebie nie tylko patrzę na notatki, ale też czytam książki i szukam dodatkowych informacji, by ugryźć temat z innej strony. Teraz po prostu studiuję w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co ostatni raz robiłam gdzieś na początku mojego studenckiego życia.


Nauczyłam się również, że świat się nie zawali, jeśli moja edukacja wyższa zostanie jakoś przerwana. Oczywiście zależy mi na zdaniu i staram się jak najlepiej. Ale podejście w mojej głowie jest zupełnie inne. W mojej głowie zawalenie studiów nie jest tragedią. W mojej głowie jest spokój, bo wiem, że moja ścieżka kariery nie jest najważniejsza. Wiem, że jeśli coś się w niej zawali... to trudno. To, czego się nauczyłam, jest moje. Mogę zacząć od nowa, spróbować znowu czegoś innego. Ale... serio, czy w całym moim życiu ma znaczenie to, czy zdam? Czy to ma znaczenie w skali całego świata? Na świecie są znacznie poważniejsze problemy. Uczę się rozróżniać, co jest naprawdę ważne. I wierzę, że jeśli w życiu zamykają się drzwi w jedną stronę, czekają na nas kolejne. Najwyraźniej Bóg ma wobec nas inne, lepsze dla nas plany. Ja po prostu staram się wyciągnąć jak najwięcej i kiedy tylko mogę, to doszkalam się dodatkowo, by mieć jak najlepsze podstawy do dalszej drogi, niezależnie od tego, czy zdam, czy nie. Zyskuję z każdym dniem coraz więcej elastyczności w głowie co do swojej przyszłości, choć wcześniej widziałam jedynie utartą przez wiele innych osób, prostą ścieżkę. A czasem warto spróbować innej trasy, bo można odkryć coś nowego, otworzyć umysł i zobaczyć, co czeka za horyzontem.

Zdjęcia: autorskie

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka